Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 9 из 60

– Nie chcę być świnia – powiedział Józio Wolski z wielką stanowczością. – Pani się orientuje, że ja to nagrywam?

– Nie, ale nie robi mi to różnicy. Niech pan sobie nagrywa do upojenia.

– Z nagrania wydłubię co trzeba, ale jednak chciałbym to jakoś uporządkować. Kwadripla nas nie dotyczy?

– Jeszcze nie.

– Co więcej zatem…?

– Nic. Koniec gry. Jeszcze panu mało?

– Co znowu, jak dla mnie, to prawie za dużo…

– W Pardubicach jest tiers – przerwałam mu gwałtownie, bo miotnęło mną wspomnienie. – Kurza twarz, psiakrew, cholera.

Musiało to zabrzmieć jakoś interesująco, bo zaciekawili się obaj. Nie wytrzymałam.

– Albo pozwolicie mi o tym opowiedzieć, albo w ogóle z wami nie rozmawiam – zagroziłam. – To jest coś, czego się nie zapomina i co pęcznieje w człowieku. Będzie Wielka Pardubicka albo zero!

Pozwolić, to za mało powiedziane. Prawie zaczęli żebrać o Wielką Pardubicką.

Wielka Pardubicka… Mordercza gonitwa, widowisko godne walki byków, budzące tysiączne kontrowersje, eliminacja i sprawdzian, wychodzą z tego najlepsi z najlepszych! Zdaniem dyrektora Pardubic, ma to swój sens, szczyt możliwości końskich, byle kto niech się za to nie bierze. Straszliwa gonitwa!

Pierwszy raz oglądałam Wielką Pardubicką po deszczach, kiedy tor był ciężki. Padły trzy konie i jeden dżokej. Przy okazji wtedy właśnie objawił się Anglik.

Wyróżnił się już na prezentacji, we wszystkich pardubickich koniach widoczna była ich potężna siła, półkrewki albo folbluty,: przepiękne konie i same mięśnie. I jeden Anglik na koniu, który przy tamtych wyglądał jak laleczka, delikatny, smukły, subtelny, krzyk się podniósł na trybunach, co to zwierzę tutaj robi, nie na daje się kompletnie, trener zwariował, dżokej też! Anglik nawet bez wierzchowca rzucał się w oczy, miał białe rękawiczki, koszulę w złote gwiazdy i bródkę prawie hiszpańską. Co robił na pierwszych czterech przeszkodach, Bóg raczy wiedzieć, w każdym razie objawił się przed Wielkim Taxisem, kiedy wszystkie konie już przeszły, o ile można mówić o przejściu w obliczu walących się do rowu jeden za drugim zwierząt i ludzi. Co się wygrzebało, poszło dalej i wówczas objawił się Anglik.

Najechał na Wielki Taxis jak się należy i koń odmówił mu skoku. Zawrócił, najechał ponownie. Widać było, że koń byłby; skoczył, ale dla odmiany zawahał się jeździec. Znów zawrócił. Reszta gonitwy znikła za laskiem, nic nie było do oglądania, tylko ten jeden koń i cały tor skupił na nim uwagę. Już przy drugim najeździe zaczęły się krzyki, gwizdy, oklaski, za trzecim razem zatem Anglik rozpędził się rzetelnie, ambicja w nim zagrała i skoczył. Ale jak…! W momencie kiedy koń odrywał od ziemi przednie kopyta, jeździec wyrzucił nogi ze strzemion i wzięli przeszkodę niby razem, ale każdy oddzielnie. Anglik załatwił to skokiem tygrysim, ręce w przedzie, nogi z tyłu, na płask. Obaj zwalili się do rowu, tor ryczał przeraźliwie, widać było kłębowisko za żywopłotem, po chwili Anglik wylazł, wyciągnął konia za cugle, wsiadł. Koń był wyraźnie ciężko obrażony, niechętnym kłusem podążył do następnej przeszkody, Wielkiego Wału, wlazł na ten Wielki Wał i stanął. Zastygł w bezruchu absolutnym. Widoczny był na tle nieba niczym pomnik Colleoniego na cokole, trybuny dostały szału, koń z Anglikiem stał jakby sobie postanowił zostać tam na zawsze. Anglik go klepał po szyi, coś mówił do ucha, wyperswadował mu w końcu, bo koń zgodził się ruszyć. Zlazł z wału i poszli do lasu odpoczywać.

Gonitwa ukazała się zza zagajnika, zainteresowanie Anglikiem osłabło, co najmniej sześć koni szło bez jeźdźców i same z siebie dobrowolnie, brały wszystkie przeszkody, śpiesząc się szaleńczo i przeszkadzając komu popadło. Anglik pojawił się ponownie dopiero po zakończeniu wyścigu, kiedy filmowano zwycięzców. Pchał się przed kamery do tego stopnia, ze dwóch chłopaków staje

Udałam się potem na tor, obeszłam go własnymi nogami, obmacałam własnymi rękami i osobiście obmierzyłam. Czytałam kiedyś, ze przedwoje

Tor tym razem był lekki. Wielki Taxis jest bardzo szeroki. Gonitwa rozdzieliła się na dwie grupy, większość poszła prawą stroną, z lewej były tylko trzy konie, dwa w przedzie, a trzeci tuż za nimi. Na tym trzecim jechał niejaki Chaloupka, w zielonej koszuli, grałam go i byłam nim żywo zainteresowana, nie odrywałam zatem wzroku od tej lewej strony. Dwa pierwsze konie skoczyły, zwaliły się do rowu, widać było łby, kopyta, brzuchy, jeźdźców, wszystko razem skotłowane i na to skoczył trzeci koń z Chaloupką. Zamarłam, przestałam mrugać oczami, musiał, po prostu musiał runąć w to całe kłębowisko! Poszedł płaskim skokiem szorując brzuchem po żywopłocie, wydawało się, ze już się zwali, tymczasem nie, robiło to wrażenie jakby dżokej go uniósł, przeszedł nad kotłowaniną w rowie, nad tymi brzuchami, łbami, kopytami wierzgającymi w powietrzu, wylądował i poszedł dalej!

Obok mnie stał mój ówczesny mąż, mający dużo rzetelnego pojęcia o koniach. Wpatrzony był w prawą stronę przeszkody. Prawie oberwałam mu rękaw od marynarki.

– Przeszedł! – wrzeszczałam dziko. – Przeszedł! Skoczył!!!





– Nie wierzę – odparł krótko typowy mężczyzna.

– No przecież idzie! Patrz! Tam leci!

– Nie wierzę.

Nie uwierzył mi nigdy i nawet nie miałam do niego pretensji. Są to zjawiska na granicy cudów, widzi się i jeszcze własnym oczom nie daje się wiary.

Wtedy właśnie zaistniało tam coś więcej, z dziedziny już nie końskiej, a ludzkiej. Rzecz była nie do pojęcia albo może wręcz przeciwnie, łatwo wytłumaczailna, chociaż sama nie wierzę w nią do dziś dnia, wypisz wymaluj tak samo, jak głupi chłop w Chaloupkę, który przeszedł Wielki Taxis.

Jedna trybuna była akurat w remoncie i ciasnota panowała nieziemska. O żadnych wyznaczonych miejscach nie mogło być mowy, każdy siada! gdzie popadło, siedziska trzeba było pilnować jak worka złota. Pojechaliśmy we czworo, mąż, ja, mój syn i jego narzeczona. Zajęliśmy miejsca, przy kasach kłębił się rozszalały tłum, co najmniej połowa przyjezdnych, Niemcy, Ruskie, Polacy, bez mała cały kapitalizm, nie mówiąc o tubylcach. Piekło na ziemi. Chłop i dziecko odznaczali się wzrostem, który umożliwiał im sięganie wszędzie, ponadto siłą fizyczną, znacznie ułatwiającą dorwanie się do kasy, ja i moja późniejsza synowa pilnowałyśmy miejsc. Na chwilę znikli mi wszyscy, wróciła synowa in spe, podała mi jakiś program, mówiąc, że to mój. Leżał na jednym z naszych krzeseł.

– Nie, to nie mój – powiedziałam, na razie spokojnie, – Ja swój mam.

– To niech leży, będzie zajęte – rzekła przytomna dziewczyna.

Po chwili wrócił syn.

– Matka, twój program…

– Nie mój – odparłam z naciskiem. – Niech leży, będzie zajęte.

Wrócił chłop.

– Twój program…?

– Nie mój! – wrzasnęłam. – Odczepcie się!

Niepojętym sposobem program ciągle znajdował się między nami. Przyszli jacyś Niemcy, podali mi go uprzejmie.

– Seine Programm?

– Danke sehr – zgrzytnęłam zębami i usiadłam na draństwie, żeby nikt mi go już więcej nie podtykał.

W jakimś momencie oczekiwania, chyba jeszcze przed trzecią gonitwą, obejrzałam cholerny program. Był nie tyle rozcięty, ile rozszarpany tylko na Wielkiej Pardubickiej, reszta została zlekceważona. Na tej Wielkiej Pardubickiej znajdowały się ptaszki przy czterech koniach, przyjrzałam się temu i wzruszyłam ramionami. Jakiś idiota wytypował kretyństwo, jeden z tych koni owszem, sama go grałam, ale pozostałe trzy to głupota. Porównałam ze swoim, zapamiętałam.