Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 40 из 55

– A dlaczego tak to zostało? Nikt nie pilnuje? Nic tam nie robią? Nie boją się, że im tę forsę kto ukradnie?

– Fałszywą? Niech kradnie. Ale też zgaduję, że przerwali robotę, na kołku zawiesili, możliwe, że przez Mikołaja. A co do pilnowania, to po co? Nikt nic wiedział, jak się tam wchodzi. Też bym nie wiedział, żeby nie Mikołaj, mało, że napisał, to jeszcze narysował… Dwóch tylko chyba…

– I nigdy tam przedtem nie byłeś?

– Raz. Zawieźli mnie. Wejście w piwnicy było otwarte i tamtędy weszliśmy, ale nawet nie wiedziałem, gdzie to w ogóle jest. Kolor, mówię, dobierałem… Mnie się zdaje, że oni na tym krzyżyk położyli albo tylko przeczekują. Będzie cisza i przyschnie, to za jakiś czas zaczną na nowo.

– Znasz tych ludzi? Jakieś nazwiska albo co?

– Teraz już tak. Przez Mikołaja… Czy ja te nogi mam połamane? – zaniepokoił się nagle.

– Poruszaj palcami – poradziłam. – Możesz?

– Mogę.

– No to może tylko zgniecione albo nadpęknięte.

– Boli jak cholera.

– Kara boska za głupotę. Klucze od mieszkania dawaj od razu, bo nie będę cię rewidować, jak mi tu zaczniesz zdychać. Brzydzę się, a soli trzeźwiących w samochodzie nie wożę.

Sięgnął do kieszeni, skrzywił się, syknął, wygrzebał klucze i podał mi je z wahaniem.

– Ja te papiery spaliłem – wyznał niepewnie.

– Co…?!

– Z tej torby. Co papierowe, to spaliłem w łazience, nad sedesem. Dolary tam były, pewnie fałszywe, zdjęcia, te zdjęcia sam robiłem… Notatki różne, fotokopie, nie patrzyłem, spaliłem jak leci. Przeczytałem tylko to, co Mikołaj napisał o Pojednaniu, o wejściu, nauczyłem się na pamięć i też spaliłem. Matryce zostały.

Ogłuszył mnie. Nie byłam pewna, dobrze się stało czy źle. Za notatki Mikołaja policja powi

– Jakie matryce?

– Miedziane, do pieczęci. I numeratory. Jak on im to rąbnął, pojęcia nie mam, ale chyba to stare… Jedna studolarówka aluminiowa…

Wzdrygnęłam się lekko.

– W torbie to zostało?

– W torbie. Schowane. Nie miałem czasu, więc w takiej szafce stoi, za butami, w przedpokoju…

Zełgał, nie zełgał, nie zamierzałam przeszukiwać jego kawalerki. Upewniłam się jeszcze co do słuszności własnych wniosków i zatrzymałam na Poznańskiej. Znalazłam za butami zieloną torbę Mikołaja, ulgi doznałam niebotycznej, zajrzałam, coś w niej było i to coś decydowało o ciężarze, bo spalone papiery niewiele jej ulżyły. Dostrzegłam telefon, bez namysłu zadzwoniłam do pogotowia policji.

– Żadnych dowcipów nie robię – oznajmiłam stanowczo na wstępie. – w miejscowości Pojednanie, w remontowanym dworze, cztery kilometry za Tarczynem, leży człowiek z bardzo rozbitą głową. Nie może się ruszyć. Potrzebna mu szybka pomoc, bo umrze. Nikt nie załatwi tego równie sprawnie jak policja. Dobranoc.





Wiedziałam, że nagrywają te doniesienia, mówiłam zatem szeptem. Szept trudniej rozpoznać.

– Nazwisko! – zażądała słuchawka, ale odłożyłam ją, nie wdając się w dalszą konwersację, chociaż nie byłam pewna, czy nie należało od razu powiedzieć o melinie w podziemiu. Pohamowała mnie obawa, że coś mogłam przeoczyć i niezbędna okaże się druga wizyta. Zeszłam na dół, zawiozłam tę ofiarę do pogotowia na Hożą, oddałam mu klucze, zawiadomiłam pielęgniarkę, że mam w samochodzie człowieka z uszkodzonymi nogami, po wypadku i na zadane mi natychmiast pytanie odparłam, że nie. Nie przejechałam go. Uszkodził sobie te nogi całkowicie bez mojego udziału, ja zaś wystąpiłam tylko w charakterze samarytańskiej pomocy. Odczekałam, aż wzięli go na nosze i uciekłam.

Nad uzyskanym łupem spędziłam bez mała połowę nocy. W pierwszej kolejności obejrzałam rysunki, studolarówki były dwie, lepsza stanowiła dzieło Pawła, ale nie byłam w stanie ocenić, która to ta lepsza, zniszczyłam zatem obydwie. Wygodniej mi było, niż temu przysypanemu głupkowi, bo moja ciotka miała kominek. Nie najlepiej ciągnął, trochę się nadymiło, niemniej po arcydziele pozostał w końcu sam popiół. Z matrycami poszło o tyle trudniej, że nie dało rady ich spalić. Wyszorowałam je w wa

Natychmiast potem przygniótł mnie kolejny problem. W gruncie rzeczy zniszczyłam dowody przestępstwa i poszłam na rękę fałszerzom, policja takich numerów bardzo nie lubi. Popiół z kominka mogłam spokojnie wyrzucić, ale związek między aluminiowymi ścinkami a nożycami do drobiu mojej ciotki wykryją niewątpliwie. Co u diabła miałam teraz zrobić? Wrzucić do Wisły także te nożyce? Nonsens, lepiej usunąć ścinki, najbliższy śmietnik odpada…

Nic na świecie nie było mi już bardziej potrzebne niż moja teściowa i jej gach…

Informacja, że w podtarczyńskiej miejscowości grasuje diabeł, dotarła do kapitana Frelkowicza w imponującym tempie przez czysty zbieg okoliczności.

W tarczyńskim komisariacie znajdował się akurat najzupełniej prywatnie jeden z jego wywiadowców. Nawet w policji zdarza się czasem, że ktoś z pracowników ma wolny dzień i załatwia sobie swoje własne sprawy, wywiadowca zatem załatwiał. Wracał motorem z Radomia i do komisariatu wstąpił po jabłka. Kumpel tamże zatrudniony miał krewniaka-ogrodnika, krewniak-ogrodnik wyhodował nowy gatunek, było o tym dużo gadania, wywiadowca miał obiecane trochę dla spróbowania, skorzystał z okazji, dostał torbę owoców i dokładnie w tym momencie przyszła wiadomość o facecie z rozbitą głową. Osobiście podwiózł kumpla motorem do Pojednania, nie bardzo wierząc w prawdziwość komunikatu i osobiście wysłuchał pierwszych zeznań ofiary.

– Tak ogólnie, to całkiem normalny – raportował nazajutrz o świeżym poranku. – Tyle, że chyba zwariował. Upierał się okropnie, że go diabeł napadł w dwóch osobach, najpierw jako koza czy kozioł, co do kozła, to owszem, nawet się zgadza, na Łysej Górze, zdaje się, diabeł obsługiwał erotycznie czarownice w charakterze czarnego kozła…

– Wyście jeszcze od wczoraj nie wytrzeźwieli? – przerwał ze zgorszeniem kapitan.

– Nie, ja powtarzam jego skojarzenia, prawidłowe miał. A potem druga osoba była ludzka, czarne i z rogami, z tym, że płci nie jest pewien, dopuszcza kobietę…

– Znaczy, diablica – skorygował pouczająco podporucznik Werbel.

– Może i diablica, ale on używał określenia „diabeł”. Powiada, że nie wie, czy ten diabeł go uszkodził. Owszem, przestraszył się, przewrócił, a diabeł go potem związał i omotał szmatami. Twierdzi, że chichotał przy tym szatańsko.

– Nawet logiczne, niby jak ma chichotać diabeł, jak nie szatańsko – wtrącił znów Werbel.

– Uspokójcie się! – zażądał gniewnie kapitan Frelkowicz. – Po jaką cholerę w ogóle przychodzicie mi tu z tym diabłem?!

– Bo jemu się w nerwach wyrwało coś więcej. Jakaś taką uwagę zrobił, powtórzyć nie umiem, bo się mocno jąkał od szoku, ale z sensu wynikło, że diabeł zawsze fałszował forsę. Także złoto. Było złoto, a potem próchno. Fałszowanie mnie tknęło, może nie ma związku, ale na wszelki wypadek mówię. Chciałem się porządniej dowiedzieć, nie dało rady, jak tylko oprzytomniał, wyparł się wszystkiego z wyjątkiem diabła w piwnicy. Nawet z kozła się wycofał, jeszcze tylko trzymał się tego czarnego z rogami w ludzkiej postaci. No, a potem łapiduchy go wzięły i przepadło, łeb miał rozwalony bardzo przyzwoicie.

– Kto to w ogóle był?

– Właściciel, Roszczykowski niejaki. Kupił tę ruinę i remontuje, przyjechał popatrzeć i coś tam sprawdzić, czy jakieś rzeczy przywieźli. Nic nie sprawdził, bo go diabeł załatwił, a jeszcze przedtem słyszał, owszem, że w tym dworze straszy, ale nie wierzył. Na zakończenie mamrotał, że on mu jeszcze pokaże.

– Komu?

– Nie wypowiedział się. Zrozumiałem, że temu diabłu.

– Gdzie Jarzębski?

– Chyba u siebie, bo wiem, że już przyszedł – odparł podporucznik Werbel, odgadując, iż pytanie zostało skierowane do niego.