Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 30 из 55

– Nic mi nie strzeliło, to przez tę płachtę Mikołaja. Nie zdążyłam się zastanowić. Faceci z jego płachtą pchają się do jego torby… Na rozum biorąc, sensu w tym nie było żadnego, ale ja wiedziałam tylko, że coś nie gra, a torby nie dam! Bo niby skąd się tam wzięli i dlaczego mieli jego płachtę?

– To mnie właśnie zdumiewa, że jego własność podetknęli ci pod nos…

– Mogło im nie przyjść do głowy, że ją rozpoznam. Brezent jak brezent. Ale tylko przez to nabrałam podejrzeń… Nabrałam! Też słowo… Eksplodowały we mnie.

Pomyślałam, że na jej miejscu też miałabym podobne skojarzenia i też zabrakłoby mi czasu, żeby je rozważyć. Milczałam przez chwilę.

– Potworne – rzekłam wreszcie. – Mają twoją torebkę. Rozumiem, po co zostawiłaś ją u Mikołaja, żeby nie nosić po schodach, ale dlaczego miałaś w niej kamienie?

– Kamienie? – zdziwiła się. – A, to jeszcze z Kanady. Widocznie zapomniałam wyjąć. Co tam więcej było?

– Z przedmiotów nietypowych dwie puszki piwa i reflektorek. I żwir.

– Żwir do kaktusów, specjalnie zbierałam. Piwo kupiłam po drodze, a do reflektorka zamierzałam kupić baterie. To dlatego ona była taka ciężka…

– Nie rozpraszaj mnie – zażądałam, bo już zaczęłam przemyśliwać sprawę. – Nareszcie zaczynam to wszystko rozumieć, chociaż wyjścia jeszcze nie widzę. Potrzebny jest Janusz.

– Też tak uważam. Nawet dzwoniłam, ale go nie było.

– I nadal nie ma. Widzieli cię?

– Kto?

– Ci faceci w Wilanowie. I tak na oko, kto to był? Przemytnicy czy gliny?

– Na dwoje babka wróżyła. Z tyłu widzieli mnie dokładnie, a od frontu jeden chyba spojrzał. Bo co?

– Bo lepiej, żeby cię nie znali z twarzy. Może teraz ja tam powi

– Łatwo trafić, taka willa z wieżyczką stoi obok i rzuca się w oczy…

– Co?!

– Willa z wieżyczką stoi obok…

– Z jaką wieżyczką? Kamie

– Kamie

– Nie do wiary…

Znów mnie na moment ogłuszyło. Rany boskie, Dominik Alicji…! Ma to jakiś związek czy nie? Kto tam mieszka…?!

Moja synowa patrzyła pytająco i z niepokojem, wsparta o wieszak, bo od początku nie ruszyłyśmy się z przedpokoju. Nie zamierzałam sama delektować się tą nową komplikacją, czym prędzej powtórzyłam jej rozmowę w Birkerod. Westchnęła ciężko.

– Masz pojęcie, jak by się gliny ucieszyły? Z przyjemnością powiedziałabym im wszystko, ale słowem się nie odezwę, dopóki nie sprawdzę torby Mikołaja! Czekaj, nie stójmy tutaj, bo już mi się nogi ze zmartwienia uginają. Zrobię przyjęcie.

Siedząc w wygodnym fotelu jej ciotki i przyglądając się, jak ustawia na stoliczku piwo, orzeszki i żółty ser, rozmyślałam dalej. Pewnie, że się słowem nie odezwie, w torbie mogło być coś na Pawła, a wiadomo, czym był Paweł w jej życiu… Torbę miał bagażowy, Pszczółka zasługiwała na wiarę. Te dziewczyny są bystre i spostrzegawcze, życie wyrabia w nich cechy niezbędne dla przetrwania, tępe i głupie szybko giną. Ktoś jeszcze musiał o tym wiedzieć, policja albo przemytnicy. Policja już by tę torbę odzyskała, a nie mieli jej, byłam pewna, zatem przemytnicy. Może któryś z nich widział zabieranie, może dowiedzieli się inaczej, obojętne. Uczynili założenie, że posiadaczka ich mienia przyjdzie po własne i zaczaili się na nią. Dopadną zołzy i wydrą dobytek, przy okazji usuwając może niewygodnego świadka. Może zabiją także bagażowego… A może informacja od Murzynki zrobiła swoje i zostawią ich przy życiu, uwierzywszy w nieszkodliwą pomyłkę, diabli wiedzą… Ryzyko istnieje i w rezultacie tego bagażowego obie będziemy miały na sumieniu…

Zdenerwowałam się. Pomoc policji okazywała się niezbędna, ale bez torby Mikołaja nie zechcą z nami rozmawiać… To znaczy rozmawiać zechcą, nawet z dużym zapałem, ale na żadną współpracę nie pójdą, obie jesteśmy podejrzane, jedyny człowiek, który mógłby rozwikłać problem, to Janusz. Jedną z nas kocha…





– Dlaczego go nie ma? – spytała moja synowa z oburzeniem i buntowniczo. – Gdzie się podział?

– W Krakowie siedzi. Załatwia sprawy rodzi

– Telefon…

– Nie znam numeru. Nie przyszło mi do głowy, że będzie potrzebny. Nie pamiętam nazwiska ciotki ani adresu. Raz tam byłam i na oko trafię, ale nic poza tym.

Moja synowa ukroiła kawałek sera.

– No to ci powiem, że jest jeszcze gorzej – oznajmiła ponuro. -Ta baba naprzeciwko Mikołaja… Jeżeli pies wył pod jej drzwiami, to uważasz, że co?

O mało się nie udławiłam.

– O matko jedyna moja, więc to było to! Wylecieli jak do pożaru! Obcy pies wył u osoby nazwiskiem Kopczyk… Wymieniłyśmy między sobą informacje z ostatniej chwili i zrobiło się już zupełnie źle.

– Adela Kopczyk się nazywała – powiedziała z irytacją moja synowa. – Miałam być dla pani Adeli grzeczna i uprzejma, bić pokłony zapewne, jak patrzyła przez ten swój wizjer… Byłam tam, wszyscy mnie widzieli, najpierw załatwiłam Mikołaja, a potem kropnęłam tę babę. Myślisz, że zdołam się wyplątać? Chyba cudem…

– Bez Janusza cudu nie będzie – zawyrokowałam stanowczo. – Przykleją ci to z radością, bo im się mocno naraziłaś…

– Ale przecież nie specjalnie, do diabła! Przypadkiem!

Przez upiorny zbieg okoliczności!

– Nie ma znaczenia. Muszę dopaść Janusza, sam z siebie tak zaraz nie wróci, nie będzie się śpieszył, bo myśli, że jestem w Danii. Miałam być w Danii. Jadę do Krakowa!

– Dzisiaj?

– Zaraz. Pociągiem. Zdaje się, że jest jakiś ekspresowy, dzwoń do informacji! Wrócę jutro, może razem z nim. Siedź przez ten czas na tyłku i nie ruszaj się z domu, bo cię złapią i zamkną…

– O torbie Mikołaja i tak im nie powiem. Odmówię zeznań.

– Jeszcze gorzej. Czekaj, co by tu zrobić z twoim samochodem? Jeżeli ten pech ciągle trwa, ktoś go do jutra rąbnie, razem z tą torbą przemytniczą. Chyba że torbę zabiorę do domu, a na samochodzie położysz krzyżyk.

Moja synowa, która zdążyła już wyszarpnąć książkę telefoniczną spod stosu czasopism, zawahała się.

– Istnieje pusty garaż w Konstancinie – rzekła trochę niepewnie. – Ale nie wiem, czy zdążysz. Mam klucz do niego, moi znajomi jedni budują tam sobie dom, już prawie skończony, chwilowo wyjechali i ja mam klucze, bo przyjmowałam kraty okie

– Nie, ty nie. Jaki tam jest numer do tej informacji…?

Okazało się, że pociąg mam za dwie godziny. Nie marnowałam czasu, ostatni odcinek drogi przejechałam w asyście taksówki, wziętej z postoju w Konstancinie, kierowca znał miejscowość, adresu po drodze nie zapomniałam, trafiliśmy bez trudu. Klucze pasowały, a zatem było to właściwe miejsce. Odstawiłam golfa do garażu w niewykończonej willi, na pociąg zdążyłam bezproblemowo i, zadowolona z doskonałej organizacji przedsięwzięcia, zapomniałam tylko o jednym drobiazgu. Mianowicie torba z narkotykami została w samochodzie, wciąż pod tym przednim fotelem…’.

Do krakowskiej ciotki trafiłam po bardzo krótkich poszukiwaniach, pomyliłam się zaledwie dwa razy, Janusza u niej nie zastałam. Przeprosiłam, złożyłam kondolencje, okazało się, że spóźnione, po czym dowiedziałam się, że odbywa się właśnie uczta spadkobierców w chińskiej restauracji, koło pałacu pod Baranami.

– To nie był nasz majątek, proszę pani – mówiła wiekowa dama z zabandażowaną nogą, podpierająca się dwiema laskami. – Bronek go przechowywał dla tej młodzieży lata całe, zaufanie do niego mieli wszyscy, w testamencie napisał, co się komu należy i teraz już oni to sobie odbiorą…

W trakcie rozmowy zorientowałam się, że młodzież dawno przekroczyła czterdziestkę, część należała do dalszej rodziny, a cały rozdział mienia spadł na Janusza. Już się z tym jakoś uporał, ale trzeba ich było podjąć, a ona nie czuła się na siłach, więc Januszek, dobry chłopiec, powiedział, że chińska restauracja załatwi sprawę, poza tym ta właścicielka też w jakimś stopniu partycypuje, malutko, ale jednak. Ciocia w przyjęciu nie uczestniczy, bo stłukła sobie kolano, ani chodzić nie może, ani siedzieć długo ze zgiętą nogą, a w ogóle na co jej to, jest na diecie i żadnych bambusowych robaków jadła nie będzie. Prosto z restauracji Januszek jedzie do Wrocławia, bo tam jest taka starsza krewna, nie mogła przyjechać, wiek już nie ten, a też jej się należy…