Страница 51 из 54
Czy temu Meierowi van Veen nigdy w życiu nie badano krwi…? Ani czaszki? Niczego sobie nigdy nie złamał? Nie robiono mu rentgena…?
Bliskiej rodziny Meier nie miał, to zostało stwierdzone już wcześniej, kiedy rozpoczęto poszukiwania zaginionego. Znajomych owszem, zatrzęsienie. Inspektorowi potrzebni byli starsi znajomi, sprzed dwudziestu i szesnastu lat, bo już się orientował, że ci z wczesnej młodości, z dzieciństwa i ze szkoły będą do niczego. Laboratorium zrobiło mu zdjęcia czaszki chłopca z albumiku, porównał je z czaszką Soamesa-Alberta i oczywiście też się te czaszki nie zgadzały.
Jedyne, co mu się dopasowało do siebie wzajemnie, to ostatnie zdjęcie Meiera wykonane przez policyjnego fotografa do celów śledczych, prezentowane między i
Dokumenty służbowe stwierdzały, że Meier van Veen studia rozpoczął w Holandii, a ukończył w Anglii, w Oxfordzie, przed szesnastu laty, po czym od razu podjął pracę, jako niezwykle zdolny i wysoko ceniony młodzieniec. Pracując, kontynuował wykształcenie i specjalizował się w czym popadło, pracowity cholernik, a szczeble rozmaitych drabin urzędowych przeskakiwał w piorunującym tempie. Pozahaczał się w rezultacie na wszystkie strony i zyskał wielokierunkowe uprawnienia. Ktoś z dawnych czasów musiał go, do licha, pamiętać!
Puściwszy w ruch kogo tylko się dało, Rijkeveegeen dość szybko dotarł do trzech osób, znających Meiera van Veen na początku studiów, oraz do listy uczniów, kończących szkołę średnią równocześnie z nim, dokładnie dwadzieścia siedem lat temu. Nie przyniosło mu to wielkiej korzyści. Wyłapane osoby pamiętały go słabo, niczym szczególnym ten Meier się nie odznaczył, ponadto jednej z owych osób przypominało się niewyraźnie, że podobno on już dawno nie żyje, zginął w jakiejś katastrofie. Jego podobizny również nikt nie posiadał. Co gorsza, ewidencja ludności wykazała, że rodzice Meiera rzeczywiście zginęli w jakiejś okropnej katastrofie lotniczej przed szesnastu laty, a dom, w którym przedtem mieszkali, uległ zniszczeniu wskutek pożaru i został dawno rozebrany. Na jego miejscu stoi nowy. Poprzednich lokatorów ciężko będzie znaleźć.
Fakt, iż przemiana Alberta Hauchera w Meiera van Veen nastąpiła przed szesnastu laty nie ulegał już dla Rijkeveegeena wątpliwości, ale tej przemiany musiał dowieść. Szło mu jak z kamienia. Nie zgłupiał jednak doszczętnie i pamiętał, iż Soames Unger, będący rzeczywistym Albertem Haucherem, nie ograniczył się do Meiera van Veen i Gerharda Thorna, ale był także Stefanem Obligą, kilkoma facetami, którzy ledwie mignęli w operacjach bankowych, niemieckim lekarzem i wreszcie, ostatnio, Janem Kowalikiem. Każdy z owych osobników nie tylko inaczej się nazywał, ale także inaczej wyglądał. Odmiany urody, dzięki żonie, pojmował doskonale, równie dobrze jednak wiedział, iż do tych odmian potrzebne jest zaplecze. I dosyć dużo materiałów pomocniczych. Gdzieś zatem Albert Haucher musiał mieć stałą metę, bezpieczne gniazdko, w którym trzymał cały chłam, wybierając z niego to, co akurat było mu potrzebne. Kamuflaż Meiera mógł wyrzucić, pociąwszy go na kawałki i rozsiawszy po śmietnikach Europy, reszta jednakże, chociażby pełna osobowość Alberta Hauchera, do której najwyraźniej w świecie zamierzał wrócić, powi
Albert Haucher na swój temat milczał jak głaz, ciężko obrażony za głupie podejrzenia, przeczył wszystkiemu i żądał swojego adwokata.
Miał adwokata, czemu nie? Szwajcar pochodzenia polskiego, Henryk Bykowicz, przybył czym prędzej do Amsterdamu, śmiertelnie i autentycznie zdumiony, i stwierdził, że pana Hauchera zna całe życie, żadnego kontaktu z nim nie stracił, widuje go dość systematycznie, wie doskonale i ma dowody, że pieniądze pana Hauchera pochodzą nie z żadnych kantów, tylko ze znalezisk geologicznych. Jaki Meier, jaki prawnik? Pan Haucher jest geologiem, w tym samym czasie zaczynali obaj studia, on poszedł na prawo, a pan Haucher na geologię, owszem, na trochę zeszli sobie z oczu, każdy z nich opuścił Polskę we własnym zakresie, ale kontakt pozostał, przeważnie telefoniczny, co nie zmienia faktu. Albert miał fart, proszę, tu są dowody, brazylijskie szmaragdy, diamenty w Południowej Afryce, złoto w Kanadzie, nic nielegalnego, za takie odkrycia przedsiębiorstwa płacą, a jeśli pan Haucher przypadkiem trafił na zmianę rządów w którymś kraju afrykańskim i na własne wydobycie miał koncesję… No to co, że miesięczną? Przez miesiąc można znaleźć pół tuzina Koh-i-noorów!
Rijkeveegeen był na krawędzi rozpaczy, kiedy z całkowicie nieoczekiwanej strony przyszedł ratunek.
– Ja bardzo przepraszam, że do pani dzwonię – powiedziała wściekle zakłopotana Ewa Thompkins – ale namówiły mnie obie Gąsowskie, Jadzia i Elżbieta, uparły się, że pani poradzi, a to taka idiotyczna sprawa, że sama nie wiem, co robić. Pani się przecież orientuje, co to za kraj, Anglia…
– Mniej więcej – przyświadczyłam, nieco zaskoczona. – Co prawda lepiej znam tę z dziewiętnastego wieku niż obecną, ale zawsze trochę. A co się stało?
– To przez psy. Oszczeniła się suka pani Mills, to moja sąsiadka…
– Tak, wiem. Słyszałam. I widziałam dzielnicę, topografii może pani dać spokój.
– Nie mogę. Chodzi o dom za mną, przylega do mojego ogrodu. Ona mi je wszystkie po kolei przyniosła, cztery sztuki… Zaraz, ja chyba mętnie mówię, to nie jest dom pani Mills, ten za mną, i nie pani Mills przyniosła szczeniaki, tylko suka. Odniosłam je oczywiście. Ale ta psica je nauczyła bywać u mnie, one już mają po pięć tygodni, przyłażą, a mój mąż psów nie lubi i trzeba je szybko przed nim chować. Usuwać. On tak nie bez powodu, jest uczulony na sierść zwierzęcą…
– Niech się pani tak nie śpieszy – poprosiłam. – Przecież słyszę, że pani ledwo zipie. Spokojnie, mamy mnóstwo czasu. I co? Chyba nie zrobił żadnemu nic złego?
– Nie, one same sobie. Ale to moja wina. On przyjechał, nie dopilnowałam czasu, szczeniaki były u mnie, więc w pośpiechu przepchnęłam je przez żywopłot do ogrodu na tyłach. Żeby ich nie zobaczył, bo i tak jest już dosyć zadrażnień… Takie śmieszne szczeniaczki, żywe i ciekawe, polazły tam i zaczął się dramat. Wpakowały się, dwa, w taki stos drewna, ścięte gałęzie takiego czegoś… krzew, nie znam nazwy, ale to okropnie cierniste, jak na zeribę afrykańską, i w dodatku trujące. Nie umiały z tego wyjść i rozpaczały przeraźliwie, Jadzię wysłałam, zobaczyła, że tam siedzą, coś okropnego, zdenerwowałam się, ona też…
– A suka? I pani Mills?
– U pani Mills nie było słychać. Ona myślała, że są u mnie.
Przejęłam się. Znałam te krzewy.
– I co?
– Na szczęście mąż się śpieszył i zaraz wyszedł, więc popędziłam tam, Boże drogi, wyglądało na to, że się strasznie poranią, a to trujące, zliżą albo co, furtka zamknięta, nikogo nie ma… Dokonałam włamania. Trudno, musiałam ratować głupie szczeniaki, ale zostało mnóstwo śladów. Zdewastowałam żywopłot i ogrodzenie, widać, że to od mojej strony, naruszyłam cudzą własność, a to jest Anglia!
– A tam, Anglia, a co szczeniaki? Nic im się nie stało?
– W zasadzie nic, ale chyba się pokłuły. Czy ta trucizna nie…
– Jeśli o to idzie, mogę panią uspokoić – powiedziałam żywo. – Sama się tym podrapałam tak, że do dziś mam bliznę, ale żyję, jak widać. A co do Anglii, to cywilizowany kraj, szanują zwierzęta, no, poza lisami. Właściciele już wrócili?
– Nie. Próbowałam się dowiedzieć, tak delikatnie, to jest jeden właściciel, który często wyjeżdża, gosposia tam przychodzi raz na tydzień, w tym właśnie rzecz. Z Anglikiem bym się dogadała, ale gosposia…? Poleci na policję, zacznie się cała kołomyja i oczywiście wszystko od razu obije się o mojego męża. A w dodatku ten właściciel bardzo przystojny, ja go kiedyś widziałam, parę razy nawet, Jadzia też… a mój mąż ma obsesję… – zająknęła się lekko i czym prędzej wróciła do tematu. – Nie spowoduję przecież cudownego odrośnięcia połamanego żywopłotu! Co ja mam zrobić?