Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 23 из 54

Poradziłam, żeby nic. Znajomość z trupem, o ile został pochowany, niczemu nie szkodzi.

Teraz znów Górski…

– Całkiem jak „Dzień Szakala” – skrytykowałam. – Tam Francuzi mieli kłopoty. Holendrzy też zgubili swojego złoczyńcę?

– Gorzej. W ogóle go jeszcze nie znaleźli. No i ten cały Szakal nie wdawał się przynajmniej w szulerstwa komputerowe. A ci tutaj owszem.

– I

– Wiadomo, Rijkeveegeen mi powiedział przez telefon, bo i tak afera ma szeroki zakres i tajemnicy nikt nie utrzyma. A ja mogę pani powtórzyć, dlaczego nie, tylko przedtem chciałbym załatwić podstawową sprawę. Sprawdzili zeznania tego chłopca, który panią zakapował i podobno, dopiero teraz zwrócili na to uwagę, pani coś zbierała po parkingu.

Zdumiał mnie potężnie.

– Ja coś zbierałam po parkingu? Gdzie, w Zwolle, przed Merkurym? Co, na litość boską, mogłam tam zbierać, przecież nie grzyby! Pereł nie mam, nie mogły mi się rozsypać!

– O grzybach i perłach nic nie wiem. No dobrze, załatwmy to wedle reguł. Niech pani powtórzy całe swoje zeznanie, wszystko co pani tam robiła, szczegół po szczególe.

– Niech się pan cieszy, że wynikła z tego sensacja, bo inaczej już bym nie pamiętała. A tak, to w oczach mam ten parking i całą resztę…

Z wielką satysfakcją ponownie opisałam swój pobyt w Zwolle, miłosiernie zaczynając tylko od stacji benzynowej, a nie od chwili wjazdu do miasta. W połowie opisu zreflektowałam się.

– Nie, źle robię. Powi

Górski westchnął smętnie i wypił trochę piwa.

– Podejrzenia w stosunku do pani jeszcze się nie pojawiły – zapewnił mnie grzecznie. – Osobiście, z dwojga złego, wolałbym podejrzenia niż to, co mi tu wychodzi. Zdaje się, że posiedzę u pani, aż wszystko ze mnie wywietrzeje, więc piwa mogę się napić. Ja rozumiem i potrafię im przekazać, niech pani kontynuuje.

Kontynuowałam zatem. Dojechałam do końca i popatrzyłam na niego pytająco.

– No dobrze – zgodził się Górski. – A chłopiec twierdzi, że jak pani już wysiadła i powyciągała jakieś rzeczy, coś pani upadło i zbierała pani to z ziemi. No…?

Och, cholera…!

Skrucha we mnie wręcz eksplodowała.

– Ma pan rację, chłopiec też. Do licha, wyleciało mi z głowy! Atlas samochodowy, z atlasu wyleciał mi jakiś papier, możliwe, że z torebki też, śmietnik miałam w rękach. Pozbierałam to, ale już sobie przypominam, wielkie mi zbieranie, dwie sztuki. No więc zgadza się, zbierałam. Bardzo przepraszam.

– Nie szkodzi. Gdzie one leżały, te dwie sztuki?

– Jedna… moment… prawie pod zderzakiem, na środku, a druga bliżej lewego tylnego koła. Po zewnętrznej stronie tego koła.

– Podniosła pani to…

– Podniosłam, to nie jest karalne. I nawet nic następnego przy tym nie zgubiłam!

– I co to było?

– A skąd ja mam wiedzieć? Nie czytałam przecież po ciemku! Coś z tego wszystkiego, co miałam w torebce i w kieszeniach, przeważnie rachunki i pokwitowania bankowe, pozbierałam z obowiązku, bo podobno wystarczy jeden kwitek z bankomatu, żeby inteligentni złodzieje pana okradli. Trzeba to niszczyć, najlepiej spalić.





Górski siedział jak kamień. Mignęło mi gdzieś wrażenie, że solidarność zawodowa solidarnością zawodową, może i biega po nim współczucie dla Ryjka-Wagona, ale gdyby sam tę sprawę prowadził, bodaj trochę tego kamienia by mu się ukruszyło.

– Paliła pani ogień? – zainteresował się jakoś tak beznadziejnie.

– Jaki ogień?

– Jakikolwiek. Chociażby w kominku.

Spojrzałam w głąb kominka, na ruszt. Leżała tam cała góra rozmaitości, żadnym ogniem nie tknięta. Korespondencja, reklamy, zawiadomienia bankowe, suche gałęzie sosnowe, tekturowe pudełka po różnych rzeczach, zwykłe papierki z opakowań, wysuszone resztki roślin, niepotrzebne wydruki z komputera… Przypomniałam sobie, że już dawno zamierzałam to podpalić, bo rosło przesadnie, ale do tej pory nie sprawdziłam, gdzie leżą długie zapałki. Na dnie musiało się znajdować wszystko, co przywiozłam z podróży.

– No i widzi pan, jakie korzyści można odnosić z osoby nie bardzo porządnej? – wytknęłam Górskiemu, chociaż nigdy jednego słowa na temat porządku do mnie nie powiedział. – Cały chłam leży w tej kupie na spodzie. Nie zdążyłam podpalić.

Robert Górski przyjrzał mi się niedowierzająco, po czym ze świstem złapał dech.

– Tego się naprawdę nie spodziewałem – oznajmił niemal w podziwie i zerwał się z fotela. – Pytanie zadałem wyłącznie z obowiązku, dla świętego spokoju. Szukamy!

Utemperowałam go, bo grzebanie w kominku mogło cały mój salon zamienić w wysypisko miejskie. Należało znaleźć folię, rozesłać ją, posegregować papierki…

W trakcie tych poszukiwań dowiedziałam się, co właściwie zrobił tajemniczy złoczyńca.

– Wykryła to ofiara – mówił Górski. – Podobno trafiła przypadkiem. Gość czatował na osoby zmarłe i samotne, takie bez naturalnych spadkobierców. Miał dojście do komputerów towarzystw ubezpieczeniowych, kilku, niech mnie pani nie pyta, jak był do nich podłączony, bo to skomplikowana sprawa…

– Już się rozpędziłam pana pytać, jeszcze czego! Skołowałby mnie pan do reszty, bo ja nawet nie chcę tego rozumieć.

– To i lepiej. W skrócie mówiąc, wprowadzał do komputera polisę, antydatowaną, wskazującą, na czyją korzyść gość się ubezpieczył, umieszczał ją we właściwym miejscu, były to średnie pieniądze, nie takie, żeby zaraz sprawdzać cokolwiek i robić sensację, ubezpieczenie dostawało akt zgonu i wypłacało forsę. Numer konta był podany. Potem właściciel konta, od razu powiem, że wszystko to były osoby fikcyjne, operowały numerem konta i hasłem, kazał robić przelew na i

– Ale człowiek musi w tym tkwić! – zaprotestowałam. – Hasło, samo z siebie, takiej roboty nie odwali. I zwłok do bagażnika nie wepchnie!

– Owszem, zgadza się. Tyle że nie wiadomo kto to jest, nikt go nigdy na oczy nie widział, nie wiadomo, czy jakiś Soames Unger w ogóle istnieje, ale zdaje się, wszystko na to wskazuje, że ta baba go dopadła. Odgadła. Jakim sposobem nie wiem i nie będę wnikał. Musiała się z czymś zdradzić, najprawdopodobniej on ją kropnął, Rijkeveegeen podejrzewa, że jest to ktoś ze znajomych, ale pytanie kto. Ma taki cień nadziei, że ten drugi papierek nie pani zgubiła, tylko on. A może…? Ponadto, i to jest druga sprawa, pani jedna go widziała…

– Ja jedna i ja jedna! – prychnęłam. – Już setny raz to słyszę!

– Bo to fakt, nieodwracalny. Nic pani to nie mówi?

Nie wdawałam się w pogawędkę z faktem, bo poukładałam już papierki i pilnie zaczęłam wczytywać się w ich treść. Na większości znajdowały się tylko numery kart kredytowych i ewentualnie miejsce załatwiania transakcji. Skąd, na litość boską, miałam wiedzieć, czy to moje?

– Niech pan zaczeka. To będzie trwało do uśmiechniętej śmierci, pięciu kart używałam, a może i sześciu, trzeba spisać ich numery i razem będziemy sprawdzać. Pan również. Sto piw może pan wypić, zanim skończymy, i też wywietrzeją. Łaska boska, swoją drogą, że ich nie darłam!

– A dlaczego pani nie darła? – zaciekawił się Górski, pośpiesznie sięgając po część tego śmietnika.

– Bo mi się nie chciało. Tyle darcia…? Jak pierze. Poza tym pogniecione lepiej się palą.

Znalazłam karty, porządnie wypisałam ich numery i przystąpiliśmy do okropnej pracy. Gdzieniegdzie przytrafiało się nazwisko, niestety, moje. Do niczego. Usilnie starałam się przypomnieć sobie papierek, który leżał za kołem, czy on nie był trochę większy niż te bankomatowe? Chyba był… Ale wśród moich też przytrafiały się większe…