Страница 57 из 62
Zaczęłam strasznie myśleć. Wiedziałam przecież, co robi mamusia Piotrusia Pana i wiedziałam, po co Górski tam poszedł. Skojarzenie błysków mamusi z jaskrawym cynobrem było łatwe, z autopsji znałam takie eksplozje kolorystycznych natchnień, ale jak to się miało do plotek Jaworczyka…?
– Kawalątko mam, ale może coś jeszcze?
– Łatwizna, powiedział jeszcze, na patelni podane, to z tych dłuższych wypowiedzi, wszystkich cha – cha i chi – chi już ci nie będę powtarzać, o, wybrakowany rekwizyt, aż się przy tym usmarkał ze śmiechu, słuchaj, ja jestem przerażona!
– To nie bądź – poradziłam i jasnowidzenie zapukało mi gdzieś w głębi. – Czy nie było ani słowa o znalezieniu czegoś?
– Czekaj, moment. Jak to, przecież ci mówię, na patelni…
– Coś po drodze zaniedbujesz.
– Zaraz. Nie – szukać – chi – chi. Wyszło mu jedno słowo. To mogło być o znajdywaniu?
– I wybrakowany rekwizyt, powiedział?
– Jak Boga kocham!
Jasność nadziemska mnie olśniła.
– Znaleźli narzędzie zbrodni…!
Był to absolutnie mój prywatny wymysł i zapewne pobożne życzenie, może materiał do następnej książki, ale z drugiej strony usłyszałam jęk Miśki, zmieszane charkoty i zaraz potem głos Piotrusia Pana.
– Pani Joa
Uważałam za niezbędne przerwać ten potok.
– Cicho!!! Zaraziły pana obie, Miśka i Lalka. Będę zadawać pytania!
– Tak… Oczywiście… Proszę bardzo…
– Górski był?
– Jasne. Przecież z tego…
– O Jaworczyka pytał?
– Jasne. Wszystko mu…
– Oprócz tego znalazł coś?
– W tym rzecz! Sam mu pokazałem, chociaż, ściśle biorąc, moja matka znalazła…
– Przy jaskrawym cynobrze, głowę daję. Piotruś Pan z drugiej strony prawie się zachłysnął.
– Skąd pani wie?!
– Znam się na kolorach. Pokazał mu pan i co?
– I cała powódź dalej poszła…
Piotruś Pan oprzytomniał i skorzystała na tym Miśka, która miała dość rozumu, żeby milczeć i słuchać. Obie równocześnie uzyskałyśmy szczegółowe sprawozdanie z wydarzeń. Wręcz nie wierząc w usłyszane informacje i własne wnioski, wyłączyłam komórkę wstrząśnięta.
Telewizyjne narzędzie zbrodni w cynobrowej wełnie niewi
Następny był Ostrowski, też przez telefon.
Tajemniczym sposobem Górski zdążył go złapać gdzieś pomiędzy buzdyganem a zakończeniem poszukiwań u pani Peter. W zadawaniu pytań konsekwentnie trzymał się tej samej dziedziny.
– Otóż, wie pani, przeprowadziłem tu sobie takie małe, prywatne śledztwo – usłyszałam w komórce. – Mam na myśli redakcję. A ten pani znajomy gliniarz trafił mi akurat we wnioski. Pamięta pani może, wspominałem, że ktoś pytał o fotoreportaż z Ewą Marsz?
Pamiętałam, owszem.
– Okazuje się, że taka wieść się rozeszła czy może zaczęła rozchodzić, ale jej źródła nie było i nie ma. Pani o tym coś wie?
– Tyle, co od pana.
– Ode mnie też zero. Nikt nie miał takiego zamiaru, bo od dawna wiadomo, że Ewa Marsz na te rzeczy nie idzie. Odmawia. Inicjatora brakuje.
Zainteresowałam się.
– Znaczy, ktoś to wymyślił i puścił w przestrzeń?
– No właśnie.
– I myśli pan, że kto? Jaworczyk…?
– Z pytań wynikało, że ten ktoś inicjatywę przypisuje samej Ewie Marsz. Rzekomo ona się o to starała. Nie wierzę.
– Ja też nie. Kretyństwo. Typuje pan Jaworczyka czy nie?
Ostrowski prychnął w słuchawkę.
– Osobiście podejrzewam, że raczej Poręcz. Poważnie węszę jakąś jego świadomą akcję, w tym akurat aspekcie kompletnie niezrozumiałą. To jakieś wariactwo. Wie pani, że wnioski przychodzą mi do głowy wręcz paranoiczne.
– Nie panu jednemu – mruknęłam. – Zaraz. A jak dzwonił ten jakiś, który pytał o fotoreportaż, co mu odpowiedziano?
– To wydusiłem. Oczywiście możliwie mętnie. Że niewykluczone, prawdopodobne, ale bliższych szczegółów mogę udzielić tylko ja. A mnie, chwalić Boga albo niestety, ów rozmówca nie dopadł.
– I tyle pan powiedział Górskiemu?
– No, jeszcze tam parę drobiazgów, on też nieźle dusi. Przypomniałem sobie, że istnieją bilingi, to był przecież telefon do sekretariatu redakcji, da się wyłapać. Chyba spodobał mu się ten pomysł.
Mnie błysnęło kilka pomysłów, co jeden to piękniejszy. Dzwonił łachudra z byle, którego automatu i przepadło, w życiu się do niego nie dotrze. Poręcz znalazł sobie wykonawcę, może płatnego zabójcę, wykonawca załatwia wrogów Poręcza, po czym w grono ofiar włącza pracodawcę. Wypadek tak rzadki, że gdyby gdzieś nastąpił, byłoby o tym słychać, powodem mogłaby być tylko niewypłacalność, a zleceniodawca, który nie zapłacił, pod ziemię by się wkopał ze strachu, nie zaś szlajał po mrocznych knajpach!
Niech ja do domu nie trafię, wychodzi na to, że jednak Poręcza kropnął ktoś i
Ale Górski ma fajnie…
Górski właśnie zadzwonił.
– Wiem, że jest późno – usprawiedliwił się szorstko – ale jakoś nie chcę, żeby mnie pani zaczęła uważać za idiotę, kaprys taki, każdy ma prawo. U matki Piotra Petera zostało znalezione narzędzie, które wykosiło tego denata w telewizji, Zamorskiego. Nie podejrzewam, powtarzam, NIE podejrzewam ani Petera, ani jego matki. Czy ja wyraźnie mówię?
Upewniłam go, że bardzo wyraźnie, chociaż mało.
– A pani chyba rozmawiała ze świadkiem, z tą sąsiadką, dla której ja się nie nadaję. Słucham.
Rzecz jasna, wydarł ze mnie relację z całej rozmowy z panią Wiśniewską. Wszystko i
Piotrowi Peterowi przejechałam po butach. Na całe szczęście w tych butach nie tkwiły jego nogi. Podjeżdżałam do siebie w pośpiechu, z daleka zobaczyłam przed domem dwa samochody, przykitowałam troszeczkę po ostatnim podskoku antyszybkościowym, zawinęłam do bramy już ruszonej pilotem i w tym momencie w samochodzie obok otworzyły się przednie drzwiczki. Wypadło z nich pudełko z butami. Stanęłam na hamulcu, ale niestety, zarazem stanęłam także kołem na tym cholernym pudełku.
Za pudełkiem wyskoczył Piotruś Pan, którego, okazało się, znałam z twarzy.
Brama zdążyła się dwa razy zamknąć i dwa razy otworzyć, bo z drugiego samochodu wysiedli Magda z Ostrowskim i wszyscy razem zaczęliśmy prawić sobie rozszalałe grzeczności. Przepraszałam za spóźnienie i za pudełko, Magda przepraszała za telefon w ostatniej chwili, Ostrowski przepraszał, bo to przez niego, a Piotruś Pan przepraszał za samo pudełko. Zjechałam wreszcie z butów i skorzystałam z bramy.
Nie byłoby głupiego zamieszania, gdyby nie to, że w sekundę po telefonie Magdy stwierdziłam całkowity brak kawy. W owym słoiku, dostrzeżonym kątem oka, znajdowała się tarta bułka. Znaczy, Witek nie kupił. Uświadomiłam sobie, że z łakoci dla gości posiadam w domu wyłącznie herbatę i rodzynki. Reszta wyszła. Gdyby cokolwiek, bodaj fistaszki, to jeszcze pół biedy, ale tak całkiem nic…?
Droga do sklepu zabierała półtorej minuty, pomyślałam, że zdążę, wyskoczyłam jak stałam i pojechałam po zakupy. Oni minęli sklep w chwili, kiedy byłam w środku, podjechali i od razu zorientowali się, że mnie nie ma, bo z pośpiechu zapomniałam zamknąć garaż, jego pustka rzucała się w oczy. Zaczekali oczywiście, ale Piotruś Pan miał zmartwienie, dopiero, co kupił sobie buty i dręczyła go myśl, że zapakowano mu dwa lewe, korzystając z wolnej chwili obejrzał. Nie, jednak było w porządku, jeden lewy i jeden prawy, zamknął sprawdzane pudełko, miał je na kolanach i w tym momencie nadjechałam. Chciał szybko wysiąść…