Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 20 из 62

Sposób usunięcia ofiary z tego padołu również okazał się niepomiernie urozmaicony, od trucizny, poprzez uduszenie i strzały z broni wszelkiego autoramentu, aż do przebicia harpunem rybackim, nie pożałowano sobie niczego. Gwałtowny brak pomysłów i trudności słowne pojawiały się dopiero w obliczu konkretnego przesłuchiwania przez władze.

Policja miała ciężką zgryzotę, a budynek doznał czegoś w rodzaju stanu oblężenia. Nie wypuszczać nikogo, nie dopuszczać dzie

To ostatnie okazało się najdoskonalej niewykonalne, dzięki czemu w błyskawicznym tempie wieści rozeszły się po świecie i dotarły nawet do mnie z najmniej oczekiwanej strony.

Zadzwonił telefon i odezwała się w nim Miśka, siostra Lalki.

– Nie słyszy się o człowieku przez piętnaście lat, a potem nagle raz za razem wali mu się na głowę – powiedziała z niezadowoleniem. – Ze względu na Lalkę i na dawne czasy czuję się w obowiązku ci powiedzieć, że niejaki Jaworczyk rzuca na ciebie podejrzenia.

Żadnego Jaworczyka w życiorysie, mimo gwałtownego wysiłku, nie mogłam sobie przypomnieć.

– Kto to jest Jaworczyk i jakie podejrzenia? – spytałam surowo. – Nie znam Jaworczyka.

– Jeden taki. Ja też go nie znam. Pracuje w telewizji.

– To skąd ci się, na litość boską, bierze taka dziwna informacja…?

– Z elementarnej przyzwoitości. Nigdy mi nic złego nie zrobiłaś, więc uznałam, że powi

– Może powiedz to odrobinę dokładniej?

– Nie mam czasu. W telewizji dzisiaj kogoś zabili, podobno to twój wróg czy coś takiego i ten Jaworczyk donosi policji, że masz z tym coś wspólnego. Jakieś tam są niejasne powiązania z Ewą Marsz, pytałaś mnie ostatnio o Ewę Marsz, więc ja nie wiem, mówię ci na wszelki wypadek.

– Skąd w ogóle o tym wiesz?!

– Mój chłopak dzwonił, on z tych sfer i słyszał gadanie Jaworczyka. On cię lubi. Muszę już kończyć, cześć!

– Cześć, dziękuję ci bardzo – powiedziałam w lekkim osłupieniu do rozłączonego już telefonu.

Ogólny sens wypowiedzi Miśki był w pełni zrozumiały. Co myślę o twórczości Zamorskiego, ujawniałam wielokrotnie, nie bacząc na liczbę i rodzaj słuchaczy. Szukałam kaset z jego filmami. Specjalnie uczepiłam się ekranizacji woniejących smrodem jakiegoś tajemniczego kantu. Kropnęłam padalca, można powiedzieć, u wrót tajemnicy! Ówże Jaworczyk, w przeciwieństwie do chłopaka Miśki, musiał mnie bardzo nie lubić, być może naraziłam mu się przy okazji któregoś nieudanego występu, pokojarzył sobie wszystko wedle własnego upodobania i radośnie uszczęśliwił mną gliny. A, czort go bierz, razem z jego skretynieniem!

Ze wszystkich obgadywanych w pierwszym rzucie osób nie znałam kompletnie tylko dziuni Pawlaka i małego Józia. Z pozostałymi zetknęłam się przelotnie.

W kwestii chłopaka Miśki nie miałam żadnej wiedzy.

Przytłoczone barwnością zeznań władze śledcze zdołały zachować zdrowe zmysły i wiarę w prawdomówność faktów. W pierwszej kolejności stwierdzono, iż denat Juliusz Zamorski padł trupem od ciosu w potylicę przedmiotem bardzo twardym i obficie tępokrawędziastym, możliwe, że ozdobnym, oraz od takiegoż ciosu w kark tymże samym przedmiotem. Podejrzenia natychmiast padły na któryś z historycznych rekwizytów, królewskie berło, hetmańską buławę, względnie turecki buzdygan, z przewagą dwóch ostatnich przedmiotów. Sprawca grzmotnął raz za razem, oba ciosy były prawie śmiertelne i równoczesne, nie wiadomo, zatem, któremu dać pierwszeństwo. Po czym zleciał lub też został zepchnięty ze schodków jakoś tak nieszczęśliwie, że dodatkowo uszkodził sobie, co tylko mógł, przedmiot zaś przejechał mu po twarzy. „Prawie śmiertelne” polegało na tym, że gdyby nawet ekstraordynaryjną sztuką medyczną utrzymano go przy życiu, pozostałby mu na zawsze całkowity paraliż i nieuleczalny debilizm. Sztuka medyczna jednakże wkroczyła z opóźnieniem i spokojnie zdążył sobie umrzeć bez dodatkowych zachodów.

Leżał tak w tym ciemnym i rzadko wizytowanym miejscu mniej więcej trzy i pół godziny, co od razu kazało wykluczyć winę herolda, ryczącego przez uchylone drzwi ośrodka rehabilitacyjnego. Bo niby, co? Zabójca trzasnął gościa i potem siedział nad nim przez trzy i pół godziny? Płacząc ze skruchą? Napawając się uroczym widokiem? Czekając na liczniejszą widownię? Następnie zerwał się, gromko obdarzył ekscytującą wieścią rehabilitowane społeczeństwo i w dzikim pośpiechu uciekł? A przedtem mu się nie śpieszyło?

Totalny idiotyzm.





Znaczy, Zamorskiego wykosił ktoś i

Zważywszy, zatem, iż złowieszczy komunikat zagrzmiał około dwunastej trzydzieści, zbrodnia nastąpiła w okolicy dziewiątej rano.

Chyba, że…

Pomieszczenie, do którego wiodły drzwi za schodkami, zostało udostępnione ekipie śledczej dopiero po niezbyt długich, ale nader gwałtownych pertraktacjach. Telewizja za nic w świecie nie chciała wpuścić nietaktownie wścibskiej policji do swojego wstydliwego sanktuarium, gdzie między i

Policja jednakże krótką bitwę wygrała i wdarła się do sekretnej komnaty.

Bez najmniejszego trudu ekipa techniczna stwierdziła, iż w komnacie panuje lekki nieporządek. Bałagan to było za duże słowo, ale nieporządek pasował doskonale. Kurz nie rozkładał się równomiernie, gdzieniegdzie wydawał się wręcz wytarty, opakowania wykazywały jakby pewną żywiołowość, kasety luzem stały i leżały krzywo, jedno pudło na ziemi było w ogóle rozgrzebane, razem wziąwszy robiło to takie wrażenie, jakby często szukano tu czegoś w pośpiechu, zabierano, przynoszono i odkładano niedbale. Zważywszy, iż przytłaczająca większość pracowników telewizji o istnieniu komnaty nie miała najmniejszego pojęcia, nieliczna mniejszość zaś bez wahania przysięgła, że tam się wcale nie chodzi i prawie nie zagląda, wniosek nasuwał się prosty.

Ktoś tam był i czegoś szukał dopiero, co, zgoła przed chwilą.

Albo zabójca, albo ofiara.

Pytanie podstawowe: przed zbrodnią czy po?

I drugie: znalazł czy nie?

I oczywiście trzecie: czego, do pioruna, cholernik szukał?

Na poczekaniu wymyślono cztery warianty poczynań obu jednostek ludzkich, żywej i martwej.

Pierwszy: zaczął denat, przylazł, szukał, po nim przyleciał sprawca, nadział się na szukającego, kropnął go i uciekł. Szukanie miał w nosie, wykorzystał cudowną okazję pozbycia się wroga, a znalezisko zabrał tak sobie, bez powodu.

Drugi: wkradł się sprawca, też szukał, zakłada się, że znalazł, cokolwiek to było, zastał go przy tym denat na własne nieszczęście, został zabity i cześć. Sprawca uciekł od razu ze znalezionym łupem.

Trzeci: denat szedł pierwszy, sprawca za nim, rąbnął ofiarę, żeby jej nie dopuścić do pomieszczenia, wszedł sam i rozpoczął poszukiwania. W takim wypadku mógłby tam tkwić nawet i dwie godziny, i uciec z dowolnym opóźnieniem.

Czwarty: razem byli, razem szukali, znaleźli, nastąpiła kłótnia, sprawca wyszedł z niej zwycięsko, wydarł zdobycz z rąk ofiary i też uciekł.

W trzech wariantach zabójca opuścił miejsce zbrodni natychmiast, czyli zaraz po godzinie dziewiątej, w jednym gmatwał się tam nie wiadomo jak długo, może nawet do godziny dwunastej. W każdym z tych wszystkich wypadków dochodzenie musiało iść w odrobinę i