Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 37 из 87

Obejrzałam się na bar.

– To znaczy, Roman uważa, że co?

– Że ktoś nam obluzował koło i dlatego zleciało. Tak jak w karecie, z piasty spadło. Trzeba będzie o tym pomyśleć, ale to nie w tej chwili, najpierw zrobię tu porządek…

Dosyć stanowczo podprowadził mnie do baru, posadził przy stoliku i dał mi trochę pieniędzy, bo, oczywiście, wyjeżdżając na tę naukę o świcie, nic ze sobą nie brałam. W kieszeni lekkiej spódnicy miałam tylko chustkę do nosa.

Kawę i soki owocowe sobie zamówiłam, nie chcąc dnia od wina zaczynać, koniak mi już dostatecznego animuszu dodawał. Z odległości patrzyłam, jak Roman coś tam robił, jak podszedł do niego chłopak z furgonetki, która towary jakieś do baru przywiozła, i zaczął mu pomagać.

Czekałam cierpliwie. Oprzytomniałam po chwili całkowicie i nawet rozpoczął się we mnie proces myślenia.

Cóż ten Roman do mnie powiedział? Coś o jakiejś piaście i że ktoś się przyczynił do tej katastrofy. Czy miało to znaczyć, że ktoś coś zepsuł specjalnie, żeby narazić nasze życie? Dokonał takiego dziwnego zamachu technicznego? Jakim sposobem to uczynił? Nikt przecież nie może niczego psuć w trakcie jazdy, chyba żeby jechał razem z nami i dłubał gdzieś tam w podłodze. Nonsens wierutny. Więc musiał psuć, kiedy samochód stał i nikt go nie widział, zatem prędzej w garażu niż na ulicy, zatem nocą…

Nie wiedziałam nawet, czy mój garaż w Trouville ma porządne zamknięcie!

I któż by to miał być? Miałażbym jakichś wrogów? O żadnych moich wrogach nie miałam najmniejszego pojęcia, poza, ewentualnie, pa

I dla tej satysfakcji nie oszczędziłby niewi

Więcej żadnych bzdur nie wymyśliłam, ponieważ przyszedł po mnie Roman.

– Już wszystko w porządku – rzekł uspokajająco. – Dokręciłem co trzeba. Możemy jechać, ale chyba wrócimy i może ja poprowadzę?

Zgodziłam się na to natychmiast i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dość wolno i spokojnie jadąc, mogliśmy przystąpić. do omówienia całej tej sprawy naszej niedoszłej katastrofy.

– Tego, że śrubę ktoś obluzował, jestem pewien – mówił Roman. – Pytanie: kiedy, gdzie i kto. Musiało to nastąpić dopiero co, bo długo ona wytrzymać nie mogła, wobec czego tu, w Trouville, może nawet ostatniej nocy. Krótka robota, symulował, powiedzmy, zmianę koła… I gotowe. Samochód stał w naszym garażu, wyprowadziłem go dopiero o świcie, a postawiłem wczoraj po południu. Jaśnie pani się już nigdzie daleko nie wybierała, a ja sam poszedłem i

Słuchałam jego rozważań z niecierpliwością, bo bardziej ciekawiła mnie osoba sprawcy.

– I Roman uważa, że kto by to mógł być, ten, co psuł?

– Sam nie wiem. Ktoś, kto po jaśnie pani dziedziczy. Albo ktoś, komu jaśnie pani w interesach przeszkadza. Mam swoje podejrzenia, ale wolę nic nie mówić, póki paru drobiazgów nie sprawdzę.





– Jakich drobiazgów? Roman milczał przez chwilę.

– Jaśnie pani zechce wybaczyć, że się może zbytnio wtrącam – rzekł tonem, który niewiele miał wspólnego z prośbą o wybaczenie. – Ale ja się na ludziach dosyć dobrze znam. Chciałem pana Armanda wczoraj znaleźć, bo jakoś znikł nam z oczu, a on dla jaśnie pani może być… nie mówię, że zaraz niebezpieczny… ale, no, nieprzyjemny. I wolałbym wiedzieć, co robi.

Teraz ja zamilkłam, bo Roman potwierdził moje głupie przeczucia. Cóż mi właściwie ten Armand mógł złego zrobić? Nic. Skompromitować mnie? O, nie, to nie te czasy. Wystarczyłoby Gastonowi zawczasu wyznać prawdę o jego natręctwie i żadne głupstwa już by nie miały do niego dostępu. A opinia ludzka…? Cóż teraz kogoś obchodziła opinia ludzka, im gorzej ktoś się w jej oczach prezentował, tym większe wywoływał zainteresowanie, sama wyraźnie to stwierdziłam na podstawie publicznych wiadomości, w prasie, w telewizji, w stosunkach towarzyskich… Gdybym kokotą była, kurtyzaną, utrzymanką, nawet i kilku protektorów razem, zazdrość najwyżej mogłabym budzić…!

Porwać mnie, gwałtu dokonać…? Ależ wśród ludzi ciągle się znajdowałam, krzykiem bodaj mogłabym pomoc sprowadzić. A i on sam też nie wyglądał na takiego, któremu by powodzenia wśród płci pięknej brakowało, na cóż mu były gwałty i przemoc? Nie zakochał się przecież we mnie aż tak, żeby świat z oczu stracić!

Nie wyjaśniłam z Romanem tej kwestii, bo dojechaliśmy do domu, gdzie Florentyna śniadanie szykowała, a co ni kwadrans nie minął, jak się Gaston pojawił. Przebrać się później musiałam i z włosami jakiś porządek zrobić, co nigdy łatwe nie było, a przez ten czas oni obaj z Romanem w doskonałą komitywę wpadli. Musiał mu Roman o tej śrubie powiedzieć, bo Gaston wydał mi się zarazem zły i zatroskany.

Roman wystąpił, nim zdążyłam usta otworzyć.

– Jaśnie pani pozwoli, że się na parę godzin oddalę – rzekł. – Na wszelki wypadek mercedesa do przeglądu oddam, a gdyby to miało potrwać, peugeota będziemy używali. Pan de Montpesac jaśnie panią się zaopiekuje.

– A dlaczego… – zaczęłam, chcąc dalej buntowniczo spytać, czemuż to nie miałabym zaopiekować się sama sobą, ale nie zostałam dopuszczona do głosu.

– Moja miła, płetwonurek żartem pod wodę cię wciąga, a tajemnicza ręka zabezpieczenie ci z piasty wykręca, też zapewne żartem – powiedział Gaston zarazem czule i stanowczo. – Przy następnych dowcipach pozwolisz, że postaram się być obecny. Czemu miałyby służyć jakieś przejawy straceńczej odwagi z twojej strony? Jeśli ci moja obecność niemiła i jeśli sobie jej nie życzysz, będę cię pilnował ukradkiem i z daleka.

O, przeciwnie, wolałam mieć go przy sobie jawnie i z bliska. Przypomniała mi się ta okropna próba topienia mnie w morzu, o której niemal zdążyłam zapomnieć, i jakoś mi się dziwnie zrobiło. Na miły Bóg, czyżby naprawdę ktoś na moje życie nastawał…?! Trudno uwierzyć!

Może i potrafiłabym zadbać sama o siebie, nawet trzęsąc się ze strachu, ale o ileż przyjemniej mi było czuć nad sobą opiekę kogoś, do kogo i tak serce mnie ciągnęło. I po cóż miałam to ukrywać? Poprosiłam tylko Romana, żeby postarał się wrócić przed przyjazdem pani Łęskiej, co nie wątpiłam że pojął doskonale. Poradził, żebym, na wszelki wypadek, nie pojawiała się w domu zbyt wcześnie, co było w pełni zgodne z moimi zamiarami.

Tym sposobem, spędziwszy z Gastonem pół dnia, mogłam Przyjąć panią Łęską w progu domu już w obecności Romana…Około siedemdziesiątki…? Dobry Boże! Pięćdziesięciu bym jej nie dała I

Z samochodu, który sama prowadziła, wysiadła dama średniego wzrostu, nie gruba i nie chuda, żywa i zręczna, zarazem godna i energiczna. Jasne włosy bez śladu siwizny pięknie miała uczesane, a twarz, choć przywiędłą, to jednak kwitnącą. Tak mnie powitała, jakbyśmy się nie dawniej niż przed miesiącem rozstały.

– Jak się masz, moja Kasiu? Masz tu kogoś do bagażu…? A, to, zdaje się, Roman… Zaraz pójdziemy na obiad, tylko się trochę ogarnę. Mój pokój, mam nadzieję, Florentyna przygotowała?

W tym momencie z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie wiem, jak jej na imię i jak się powi