Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 59 из 69

– Tak, mogę – odparła wreszcie odrobinę zdławionym głosem – ale trochę później. Chyba nie zdążę tu przyjść wcześniej niż o piątej.

– Dobrze, będę czekał.

Powiedział to jakoś tak cierpko, że teraz zaniepokoiła się Elunia. Nic rozumnego nie przyszło jej do głowy, ani myśl, że przecież mogliby umówić się inaczej i gdzie indziej, ani przypomnienie, że dzisiaj to on nawalił, ani nawet stwierdzenie, że ona też, tak samo jak i on, ma jakieś obowiązki do spełnienia. Przeciwnie, najgłupiej w świecie przestraszyła się, że go do siebie zraża, stwarzając przeszkody.

– Nie wiedziałam, że tak będzie – usprawiedliwiła się pośpiesznie. – Umówiłam się o drugiej na rozmowę z policją. Nie mam pojęcia, czego oni ode mnie chcą, ale to może potrwać, więc przed piątą chyba nie zdążę. Przypuszczam, że chodzi o napad.

– Jaki napad?

– Na mnie. Jakiś bandzior… Drobiazg.

Barnicz ucieszył się, że sama o tym wspomniała. Interesowało go bardzo, co też Elunia dostrzegła i co z tego napadu pamięta.

– Co za głupstwa mówisz, napad i drobiazg! Chcę o tym usłyszeć, powiedz porządnie. Co się stało?

– Jakiś taki wepchnął się za mną do mieszkania. Wczoraj wieczorem, jak wracałam. Ale nic mi nie zdążył zrobić, bo równocześnie wpadł… znajomy…

Aż ścierpła, mówiąc te słowa. Uświadomiła sobie, że właśnie w najobrzydliwszy sposób wypiera się Kazia, łże chyba także i do Stefana, oszukuje na oba fronty. No dobrze, może nie kłamie wprost, ale omija prawdę. Bez względu na poglądy Joli wolałaby uczciwie wyznać wszystko jednemu i drugiemu, a nie wykręcać tu kota ogonem i potykać się bez mała o każde słowo. A jednak na razie głupio, on wciąż jeszcze może powiedzieć, że co go to obchodzi…

– Jak on wyglądał? – spytał ostro Stefan. Przez moment Eluni wydało się, że pyta o Kazia.

– Kto…?!

– Ten bandzior.

– A… Nie wiem. Cały był omotany czarną szmatą. Nie poznałabym go nigdy w życiu, mam na myśli twarz. Jak sądzisz, czy to możliwe, żeby jechał za mną z kasyna? Wygrałam trochę, mógł podpatrzeć, tu słyszałam takie opowieści, że śledzą tych wygranych i odbierają im pieniądze. Na wyścigach zresztą słyszałam to samo…

– Owszem, możliwe – przerwał stanowczo Barnicz, bo Elunia wyraźnie zaczynała nabierać rozpędu i rozszerzać dywagacje na tematy przestępcze. – Nic ci nie zrobił? Nie uderzył cię nawet?

Elunia gotowa była mówić o wszystkim, byle ominąć Kazia. Wdała się w opis torby z zakupami. Wyznała, że pamięta obuwie napastnika, obuwie znajome, z pewnością był to ten sam, którego spotkała już trzykrotnie. Gorączkowo zapewniała, że nie poniosła żadnego szwanku, nawet nie zdążyła zdenerwować się porządnie, ten bandzior zachował się jakoś łagodnie, szybko uciekł i nikt go nie gonił…

Barnicz miał tego dosyć. Dziś Elunia nieco bredziła, ale jutro mogła odzyskać rozum, przypomnieć sobie więcej i spowodować klęskę. Nie mógł zwlekać.

Nad głową Eluni zawisło niebezpieczeństwo, które sama na siebie sprowadziła.

Bieżan znacznie lepiej od niej orientował się w przyczynach i celach nieudanego napadu. Zastanawiał się, co za informację Elunia posiada, nie wyjawiając jej, i doszedł do wniosku, że po prostu za dużo widziała. Mogła zidentyfikować przynajmniej jednego złoczyńcę, tego napotkanego na ulicy, tylko ona, bo nikt i

A Bieżan musiał wykryć szefa, inaczej bowiem cała jego robota nadawała się do podłożenia pod tramwaj.





O bandycie spod Kraśnika wiedział już wszystko i nie miał żadnych wątpliwości, iż panią Gulster z szóstego piętra ten uparty zbir wziął za Elunię. Można go było zamknąć za napaść od razu, był dostępny, pracował jako tragarz w magazynie meblowym, mieszkał w miejscu zameldowania, ale jego prywatne znajomości błysnęły Edziowi wielką nadzieją. Najpierw musiał sprawdzić…

Kazio wiedzy konkretnej posiadał mniej, za to wszystkiego się domyślał. Jako jednostka przytomna życiowo, sam potrafiłby taką aferę zorganizować, orientował się, gdzie tkwią zgryzoty, ale też nie wiedział, czym Elunia grozi tej całej szajce. Tak samo jak Bieżan podejrzewał, że za dużo widziała i stanie się straszliwym niebezpieczeństwem przy ewentualnych konfrontacjach. Do konfrontacji wprawdzie było jeszcze dość daleko, tak uważał, nie zamierzał jednak zaniedbywać sprawy, ponieważ Elunię, najzwyczajniej w świecie, kochał.

Rywala wywęszył. Nie przyznał się Eluni, że był w kasynie i widział supermana, z którym przez chwilę rozmawiała. Widział także jej wzrok i wyraz twarzy i zalęgła się w nim dzika chęć zdefasonowania tej pięknej mordy faceta, strzelenia w tego głupiego ryja tak, żeby poleciał na orbitę i długo nie wracał. Zachował pełne opanowanie, kochał bowiem Elunię do tego stopnia, że wolał ją widzieć w objęciach pawiana niż w trumnie.

Sam się na kilka części rozedrzeć nie zdołał, ale umiał sobie znaleźć zaufanych pomocników. Jego zdaniem, Eluni należało pilnować bez przerwy.

Pomocnicy Kazia rekrutowali się z rozmaitych sfer. Jeden z nich, niejaki Wojtuś Kornacki, przez dwadzieścia pięć lat wiódł bujne życie, po czym postanowił w pewnym stopniu się ustatkować. Ustatkowanie polegało na wyborze jednego konkretnego zajęcia i trzymaniu się go konsekwentnie.

Najbardziej odpowiadała mu praca śledcza, przy niej zatem pozostał. Za godziwym wynagrodzeniem inwigilował wskazane mu osoby, spełniając przy tym drobne zlecenia dodatkowe, w rodzaju zatruwania lub też ułatwiania osobom życia. Powierzchowność umiał zmieniać wręcz konkursowe, wiek tworzył sobie dowolny, od młodzieńca do zramolałego staruszka, a z racji średniego zaledwie wzrostu z łatwością potrafił się przedzierzgnąć nawet w kobietę. Profesja okazała się zaskakująco intratna, a bawił się przy niej znakomicie.

Zorientowany w obowiązkach Eluni, Kazio pokazał ją Wojtusiowi w chwili, kiedy wychodziła z biura podróży i przykazał oka od niej nie odrywać. Wyjaśnił przy tym, w czym rzecz, żeby zaskoczenie nie obniżyło sprawności Wojtusia.

– Na moje oko dziewczynę chcą rąbnąć – rzekł wprost. – Już wczoraj próbowali.

– Za tarczę nie robię – zastrzegł się Wojtuś.

– Kopyto nie wchodzi w rachubę. Wyprodukują zwyczajny napad rabunkowy. W bramie, w domu, na ulicy, ale najprędzej w domu. Dziś wieczorem ja ją przejmę, ale mogą ją załatwić jutro rano na przykład.

– W pracy?

– Ona właśnie w domu pracuje.

– Przyjdzie, znaczy, listonosz albo inkasent…

– Toteż właśnie. Połapiesz się, kto tam na nią ma oko i usiądziesz mu na zderzaku, jak się zamienimy.

– Znaczy, robota dubeltowa?

– Zgadza się. Szmal też. No, z fartem!

Wojtuś Kornacki ruszył za Elunią i ucieszył się, widząc, iż czas jakiś spędzi w eleganckim i atrakcyjnym miejscu. Nie nudził się, czasem w coś zagrał, z automatu wyleciało mu pięć złotych, w ruletkę trafił dwadzieścia dwa złote i pięćdziesiąt groszy, ale te sukcesy nie przewróciły mu w głowie i nie oderwały go od obowiązków. Stefana Barnicza wypatrzył z łatwością i tknął go silnie wyrobiony już instynkt śledczy.

Tymże instynktem wiedziony, wbrew zaleceniom Kazi porzucił na chwilę Elunię i udał się za nowym obiektem, interesującym o tyle, że facet nie odbierał kurtki z szatni, tylko wyszedł, jak stał. Ciekawiło go, dokąd pójdzie.

Nie szedł daleko. Przemierzył hol z windami i zatrzymał się w następnym, obok ruchomych schodów. Było tam pusto, nikt nawet nie siedział na fotelach pod palmami. Facet miał rozum w głowie, stanął na środku pomieszczenia i wypukał numer na telefonie komórkowym. Nie było sposobu zbliżyć się do niego nieznacznie i cokolwiek usłyszeć, zastosował najlepsze zabezpieczenie.