Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 41 из 69

Kanarek, jakby dla potwierdzenia, zaćwierkał i przygotował się do śpiewu, pani Kapadowska przypomniała sobie, że na noc należy go przykryć, i zaczęła szukać odpowiedniej szmaty. Bieżan skupił wszystkie siły.

– Otóż to – rzekł, starając się o ton energiczny i sam oceniając go jako raczej rozpaczliwy. – Pani samochód o godzinie osiemnastej szesnaście wyjechał z szosy na Konstancin-Jeziorną i pojechał w kierunku Warszawy. To jest fakt stwierdzony. Zeznała pani, że nie opuszczała pani domu. Jak pani to wyjaśni?

– Nijak – odparła pani Kapadowska. Przykryła kanarka i również usiadła przy stole, odsuwając sobie sprzed twarzy kota. – W ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Mój samochód sam nie jeździ, a jeśli nawet, to nie najlepiej mu to wychodzi. Raz spróbował, bo nie zaciągnęłam hamulca i od razu trafił w drzewo. Teraz już mogę panu porządnie opowiedzieć, co robiłam, bo jak pański kolega tu był, jeszcze się organizowałam i źle mi się rozmawiało. Proszę bardzo. Chce pan?

Bieżan chciał. Miał wielką nadzieję, że w trakcie opowieści podejrzanej zdoła odzyskać pełnię równowagi. Cofnął nieco nogi, czując na nich żółwia, łypnął okiem na królika i skupił się służbowo.

– O drugiej – powiedziała pani Kapadowska – wracałam z Żoliborza i wstąpiłam do znajomych. Na swoje nieszczęście. Znajomi wyjechali do Austrii na narty, mamusia znajomych, też ją znam, w dwie minuty po moim przyjściu dostała ataku serca. Pogotowie zabrało ją o czternastej trzydzieści pięć, stąd wiem, że pogotowie zapisało godzinę. Te wszystkie zwierzęta to nie moje, chociaż też znajome, tylko ich. To co miałam zrobić? Nie mogłam zamieszkać u nich, wygarnęłam całą menażerię i przywiozłam do siebie i jeszcze po drodze wysypało mi się pożywienie dla rybki, nie wiem, co ona jada. Ukopać jej robaków…? Złota, nie złota, ale jednak ryba…? Tu w domu byłam za dwadzieścia czwarta, to wiem od sąsiadki, spotkałam ją na dole i pomogła mi, patrzyła na zegarek, bo o czwartej miała gościa i śpieszyła się, żeby zdążyć. Jeszcze w windzie mówiła, że chyba wcześniej nie przyszedł i pod drzwiami nie stoi. A potem już byłam tutaj bardzo zajęta, wszyscy mi pomagali, ale godzin nie zapisywałam. Tamta sąsiadka przyniosła sałatę, dla królika i dla żółwia, on rzeczywiście jada sałatę, ten żółw, sama widziałam. Dostałam kości dla psów, a moja przyjaciółka przywiozła dwie puszki kociego jedzenia. Smakuje im. I jeszcze druga sąsiadka kupiła mi dodatkowe mleko. Telefonów miałam tysiąc. I pan uważa, że w tej sytuacji mogłam wyjść z domu i jechać gdzieś tam?

Bieżan sam się poczuł skołowany zoologicznymi problemami, ale przekonanie o obłędzie pani Kapadowskiej zdecydowanie w nim zbladło. Co do rybki, wiedział z pewnością, iż spożywa dafnie, obrzydlistwo, sprzedawane w sklepach zoologicznych…

– Rybce dałam tartą bułkę – dołożyła jeszcze smętnie pani Kapadowska. – Jak zgłodnieje, to zeżre.

– Rosówek o tej porze roku pani nie uświadczy – powiedział Bieżan całkowicie wbrew sobie. – Poproszę panią o nazwiska tych wszystkich osób, które pani wymieniała, wierzę pani w stu procentach, ale formalności muszę dopełnić. No i co do samochodu…

Pani Kapadowska żadnych nazwisk nie zamierzała ukrywać. Co do samochodu natomiast, wyznała bez oporu, iż alarmu nie posiada.

– Moja przyjaciółka ma alarm i wyło jej strasznie w nieodpowiednich miejscach. Na cmentarzu, kompromitacja okropna, o mało się nie spaliła ze wstydu. To ja nie chcę.

– Pożyczała pani komuś kluczyki?

– Nikomu niczego nie pożyczałam. Ona nie bardzo nowa, ta skoda, i nikt się na nią nie łaszczy. Albo nią jeżdżę, albo stoi pod domem.

– Strzeżony ten parking…?

– Ten nie. Tamten, z drugiej strony, owszem. Nie korzystam.

– Z tego wynika – rzekł Bieżan powoli, zaczynając wreszcie rozsądnie myśleć – że gdyby ktoś ten pani samochód wypożyczył sobie, pojechał gdzieś i wrócił, pani by w ogóle o tym nie wiedziała?

– Raczej nie, bo nawet nie wiem, co mam na liczniku. Chyba żeby coś tam zmienił…

Jeden z kotów, ten trójkolorowy, zdecydował się wreszcie na dokonanie próby. Wsparł się przednimi łapami na szklanej płytce, przykrywającej akwarium, i przesunął ją kawałek, tak, że sam narożnik zrobił się wolny. Drugi kot zainteresował się tym gwałtownie, wspiął się na akwarium i zajrzał do otworu. Spróbował łapką przepchnąć szybę dalej, poruszyła się odrobinę i dostęp do rybki objawił się jakby w zaraniu.





– No i widzi pan? – powiedziała melancholijnie pani Kapadowska. – Ja w ogóle nie pójdę spać. Albo przywalę to jakimś kamieniem, bo ja nie wiem, złota rybka może im zaszkodzić. Chyba nie mam kamienia…

Bieżan znów musiał zdobyć się na wysiłek.

– Chciałbym panią poprosić o zejście na dół i sprawdzenie, czy w tym pani samochodzie nie ma żadnych zmian. Z całą pewnością został dostrzeżony na ulicy Puławskiej…

Pani Kapadowska okazała się nagle zaskakująco inteligentna.

– Ktoś mógł przyczepić na i

Zdaniem Bieżana pani Kapadowska przeceniała możliwości kotów, ale w końcu znała je lepiej. Pomógł jej przygnieść szklaną płytę walizką, wypełnioną książkami. Rybce taki dach nad głową mógł się nie podobać, niemniej zabezpieczał ją przed zakusami drapieżników.

– Gdzie on jest, ten mój samochód? – spytała zdziwiona pani Kapadowska już na dole. – Tu go postawiłam, słowo daję… A, tam stoi. No, może się mylę, ale zdawało mi się, że akurat tu miałam miejsce. Popatrzmy…

W pięć minut później Bieżan zyskał pewność, iż tajemnicze osoby posłużyły się nielegalnie samochodem pani Kapadowskiej, która wręcz granitowe pamiętała jedno. Wiozła z Żoliborza całą menażerię i żółw napaskudził jej na siedzenie pasażera obok kierowcy. Nie miała czasu tego usuwać, a teraz siedzenie było czyste.

– Powiem panu prawdę – rzekła do Bieżana jakoś zupełnie i

Żółwie bobki przesądziły sprawę…

Świecił się jeszcze domowy kiosk, czy

Kiosk zaświadczył, iż czerwona skoda wjechała tu, gdzie stoi, pomiędzy godziną szóstą dziesięć, a siódmą. O szóstej jeszcze jej nie było, o siódmej zaś już stała, co zostało dostrzeżone i stwierdzone przypadkiem, bez najmniejszego zainteresowania.

W mieszkaniu na pierwszym piętrze znajdowała się szalenie zdenerwowana żona, która od powrotu z pracy, to znaczy od szesnastej piętnaście, tkwiła w oknie, czekając na męża, wracającego z Rzeszowa. Dawno powinien już być, miał przyjechać wczesnym popołudniem, bo na piątą byli zaproszeni na parapetówę u znajomych. Wyglądała na niego bez przerwy z nadzieją, że jeszcze zdążą, potem zaczęte być zła, potem zdenerwowana, a teraz już w ogóle nie wie, co myśleć, i niemal przytomność traci, bo Jezus Mario, jakiś wypadek albo co, to wschodnie tereny, może ruska mafia, on oplem jedzie! Nie wie, gdzie dzwonić, żeby zapytać, a w ogóle nie ma telefonu…

Bieżan zrobił jej grzeczność, widząc wyraźnie, że inaczej się z nią nie dogada. Posłużył się własnym telefonem komórkowym i w pięć minut uzyskał informację, że owszem, wypadek pod Rzeszowem był, ściśle biorąc nastąpił bliżej Tarnobrzegu, niezła kraksa, ale żaden Biernacki nie został w niej poszkodowany. Nigdzie na tej trasie nie padł ofiarą niczego.