Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 30 из 45

– Że też nie zabrał tej torby, jak uciekał…

– Nijak nie zdążył. Panienka go może i kochała, i zaufanie miał do niej ogromne, nie aż takie jednakże, żeby to na wierzchu trzymać. Szafa tam stała, zabytek, na klucz zamykana, Dominik kluczem zawładnął i razem z kluczem uciekł, ale otwierać i torbę wyciągać, to już było za wiele. Nie miał czasu, zostały mu sekundy. W dodatku szafa w pokoju od ulicy, a on pryskał oknem od zaplecza.

– I co, nic więcej po nim nie zostało?

– Mówię przecież, gacie i skarpetki. Sypiał w piżamie alfonsa, bardzo eleganckiej, wielbicielka mu udostępniła. Zeznania złożyła od razu bez żadnego oporu, twierdząc stanowczo, że kontakty z gachem przestępstwa nie stanowią. I pod tym względem miała rację. O żadnej zbrodni nie wiedziała, Dominik jej w swoją biografię nie wtajemniczał, powiedzieliśmy co trzeba i przeraziła się śmiertelnie, ale wcale nie nas.

Zgasiłam gaz pod kotletami, zapaliłam go na nowo, zdjęłam mięso na półmisek, a na patelnię wrzuciłam jabłka w ćwiartkach.

– Tylko kogo? – spytałam z zaciekawieniem.

– Tylko swojego alfonsa. Rany, jak to pachnie… Na klęczkach błagała, żeby przed nim sprawę ukryć, bo jak jej przyłoży, to się nie pozbiera.

Zdziwiłam się bardzo.

– Za co miałby jej przyłożyć?

– Za niewłaściwą ocenę klienta. Przetrzymywanie w domu i ukrywanie mordercy jest to czyn nieopłacalny, który bruździ w interesach. Jej obowiązkiem było zgadnąć, z kim ma do czynienia, a w jaki sposób miała zgadywać, opiekuna nie obchodzi. Więc, na litość boską, róbmy, co chcemy, tylko żeby przed nim prawda nie wyszła na jaw. W ten sposób lokal został przeszukany bez przeszkód i niepotrzebnie, bo tylko torba tam była, a forsę na bieżące potrzeby Dominik podobno nosi po kieszeniach. Portfel ma, bardzo wypchany, i sypia z nim, plastrami lekarskimi sobie przylepia do brzucha, tak panienka zeznała. Niezły pomysł, trudno żeby człowiek się nie obudził, jak mu zaczną odrywać plastry od ciała.

– Taki jesteś zadowolony, że chyba jednak musieliście znaleźć coś więcej – zauważył podejrzliwie Janusz.

– A tak – przyświadczył Henio z uciechą i wybrał sobie największy kotlet. – Ale zadowolony wcale nie jestem, bo tylko nowa komplikacja z tego wynika, tak mi się widzi. Jacuś otóż twierdzi…

Wziął do ust kawałek gorącego mięsa i musieliśmy dobrą chwilę odczekać. Udało mu się przełknąć je bez niebezpiecznych oparzeń.

– Poezja! – zachwycił się. – W marzeniach se

Kotlety istotnie mi wyszły, przez czysty przypadek zapewne, bo sama nie wiedziałam, jakim sposobem. Lata całe próbowałam osiągnąć doskonałość, z jaką zetknęłam się we wczesnej młodości, i nigdy mi się to nie udawało. Facetka jedna prowadziła garkuchnię w Katowicach, gdzie się wówczas na krótko znalazłam, wszyscy do niej chodzili na obiady, w tym moja ciotka, a zatem i ja, i takich kotletów schabowych, jakie owa facetka smażyła, nigdzie więcej na świecie nie było. Nie zdołałam ich zapomnieć, różne sztuki czyniąc, żeby bodaj zbliżyć się do tych szczytów, ale gdzie mi tam do niej było! Tym razem rzeczywiście postąpiłam jakby krok naprzód, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, a Henio jakość potrawy docenił.

Skojarzenia wspomnieniowe przeleciały po mnie falangą.

– Kapusta – powiedziałam mimo woli i z rozpędu.

– Co kapusta? – zainteresował się Henio gwałtownie.

– Kapustę gotowała kucharka na obozie, siedemnaście lat wtedy miałam i do dziś pamiętam. Młodą. W kotle. Ambrozja to była, a nie kapusta, wszyscy się rwali do zmywania, bo zmywający miał prawo wylizać kocioł. W życiu mi się nie udało czegoś takiego przyrządzić.

– O rany, szkoda…

Janusz patrzył na nas wzrokiem beznadziejnym.

– Ty naprawdę jadasz tylko raz dzie

– A jak? Co mam jadać i kiedy? Fajrant sobie robię wieczorkiem, bo ile człowiek może bez żarcia wytrzymać…

– Czterdzieści dni podobno – wtrąciłam.

– Ale tak już chyba od dziesiątego nie bardzo sprawny będzie, tak mi się wydaje. Może jestem mało odporny, bo już dwie doby szkodzą mi na umysł, zamiast o dochodzeniu, myślę tylko o kotlecikach, w oczach mi staje gęś pieczona i takie wielkie kupy makaronu z jajecznicą…

– Wczoraj żarłeś, dzisiaj też, jak widać na załączonym obrazku. Dwie doby upłyną pojutrze. Może byśmy tak wrócili do Dominika?





– Obrzydliwy w porównaniu z tymi kotletami – zawyrokował Henio stanowczo.

Nie wiadomo było dokładnie, co ma na myśli, bo jednak, mimo ogólnego zdziczenia, przestępców się u nas nie jada. Kotlety stygły powoli, drugiego zaczął spożywać nieco mniej zachła

– Jacuś powiada, że w tej torbie była nie tylko forsa, także jakieś papiery. Paczka sznureczkiem owinięta. Tyle lat leżało, że odcisnęło się na skórze, gołym okiem, rzecz jasna, nie widać, ale Jacuś ma w sobie radar. Nie gazeta. Mówi, że pewnie korespondencja, listy. Prawdę mówiąc, dlatego przeszukaliśmy lokal tej ostatniej panienki, bo może i rzeczywiście, ale nic pasującego nie było.

– Wyrzucił, cholera – zmartwił się Janusz. – Sprawdził zawartość, szpargały mu na nic, wywalił byle gdzie, może już w Konstancinie.

– Nie, w Konstancinie do zdobyczy nie zaglądał – zaprotestowałam. – Zwłoki za sobą zostawił, ziemia mu się paliła pod nogami, musiał ostro nawiewać, nie miał głowy do sprawdzania. Dopiero tam, gdzie się bezpiecznie zatrzymał.

– Żeby jeszcze było wiadomo, gdzie się bezpiecznie zatrzymał, to już bym kwiczał ze szczęścia – mruknął Henio. – W żadnej melinie go nie było…

– A może na Willowej? – podsunął Janusz w natchnieniu. – Klucze czy wytrychy miał, wiedział, że pustką stoi…

Henio patrzył na niego przez chwilę, a potem zerwał się z krzesła.

– Gdzie ta Kasia? – warknął nerwowo i zaczął wykręcać numery.

W domu Kasi nie było, na Willowej podniosła słuchawkę. Janusz włączył głośnik.

– Nie – odparła na pierwsze pytanie Henia. – Pieczęci na drzwiach już nie było, to znaczy owszem, ale przedarte. Myślałam, że to panowie, skoro dostałam klucze, mieszkanie już jest dostępne…

Henio zaklął pod nosem i spytał o papiery. Kasia znów zaprzeczyła.

– Żadnej paczki papierów nie znalazłam, ale ciągle jeszcze jestem w kuchni. To, co powyrzucałam, to są zupełnie i

– Bardzo inteligentna dziewczyna – pochwaliłam szeptem.

Henio twardym głosem zapowiedział przeszukanie urzędowe. Kasia oparła się z całej siły.

– Jeżeli pan mówi o prywatnych papierach, listach na przykład, nie zgadzam się. Chcę znaleźć sama. Niczego nie ukryję, powiem, co znalazłam, pokażę, ale to przecież może być rodzi

Zabrzmiało to dość rozpaczliwie i Henio zaczął mięknąć, szczególnie że Janusz czynił do niego jakieś gwałtowne gesty.

– No dobrze – zgodził się niepewnie. – Ale nie wolno pani wyrzucić niczego papierowego.

– Nawet starych papierów po kaszance? – spytała Kasia żałośnie.

– Po kaszance owszem. Pod warunkiem, że nic na nich nie jest napisane. Chyba że cena…

– Dajże spokój, po co ludziom dowalać roboty – zganił Janusz, kiedy Henio odłożył słuchawkę.

– O ile wiem, macie Dominika, chociaż jeszcze do tego wydarzenia nie dojechałeś. Zacznie przecież gadać, powie, gdzie to zostawił, może w ogóle żadne przeszukania nie będą potrzebne.

– Toteż właśnie – poparłam go. – Na deser są lody. I niech ja się dowiem wreszcie o złapaniu tego padalca!

Padalec, wedle opowieści Henia, po ucieczce od adoratorki udał się tam, gdzie twardo na niego czekano, mianowicie do robotniczej budy na nieczy