Страница 24 из 45
Podniosłam się w końcu i rozpoczęłam porządki. Od kuchni. Porządki musiały polegać głównie na wyrzucaniu. Cała kuchnia tonęła pod zwałami szmat, rzęchów, rupieci, zaskorupiałych naczyń i zaśmierdłej żywności, wszystko nadawało się wyłącznie na śmietnik. Każdą rzecz jednakże należało sprawdzić, bo znałam ją przecież. Biżuteria i pieniądze znalezione przez policję stanowiły zaledwie część jej majątku. Miała więcej. Utykała to i chowała w najdziwaczniejszych miejscach, mogłam się wyrzec kosztowności i forsy dla uzyskania swobody, ale w obecnej sytuacji pozbywanie się złota byłoby kretyństwem. Może będę miała dzieci. Chciałabym mieć dzieci i chciałabym dać tym dzieciom jak najwięcej. Chciałabym mieć dla Bartka. I dla siebie. Może ona chichocze jadowicie na tamtym świecie i cieszy się, że nie znajdę, że wygłupię się, wyrzucę, zmarnuję. A chała!
Jak to zrobiła, nie wiem, ale w zaklejonej, nie tkniętej, prosto ze sklepu, chociaż bardzo starej torebce mąki znajdowały się świnki. Pięciorublowe złote monety, sześć sztuk. Oprócz monet było tam też siedlisko robaków i tych latających moli żywnościowych, które rozproszyły mi się po całej kuchni. Dałam im spokój, robactwo postanowiłam zlikwidować hurtem, przy remoncie. Wywlokłam garnki i patelnie, struple wiekowe, obtłuczone, zarośnięte brudem, niektóre dziurawe, wszystkie wyłącznie do wyrzucenia. Wkładałam jeden w drugi, żeby je razem wynieść do śmietnika, pojęcia nie miałam, co mnie tknęło, ale nagle zaczęłam oglądać je od dna.
Do jednego przyklejona była foliowa torebeczka, a w niej bransoletka z płaskich złotych ogniwek, na wierzchu wyrzeźbionych w jakiś wschodni wzór, pod spodem gładkich i na tej gładkiej stronie wygrawerowany był napis: „Mojej najdroższej Aneczce – Tadeusz”.
Boże wiekuisty! A
Odsiedziałam swoje nad tą bransoletką, przytuliłam ją do twarzy, śmieszne to i głupie, ale nie mogłam się powstrzymać, ucałowałam każde ogniwko. Moja matka nosiła to na ręku…
Teraz już zaczęłam szukać z zaciekłością. Niech szlag trafi majątek, to są pamiątki po moich rodzicach, obojętna mi ich wartość! Z książki, którą moja matka ofiarowała mojemu ojcu, ciotka wyrwała kartkę z dedykacją, widziałam tę kartkę, przeczytałam dedykację, jeden raz, później ujrzałam tylko nierówne strzępy. Systematycznie niszczyła wszystko, co po nich zostało, nie miała widocznie siły zniszczyć biżuterii, chociaż mogła ją przetopić… Nie, to by też była strata, dlatego zostało, ale kto wie, jakie miała zamiary. Nie dopuściłaby chyba, żeby to się dostało w moje ręce…
Z pewnością też nie miały nigdy wpaść w moje ręce książeczki oszczędnościowe. Osłupiałam na ich widok. Znajdowały się w bardzo starej torbie wśród kłębowiska podartych, brudnych pończoch, ze wstrętem wywaliłam to na podłogę, przewracałam drewnianymi szczypcami do wyjmowania z kotła bielizny, były w tym domu takie szczypce, ręką bym tego nie dotknęła za nic w świecie, ale pończochy też musiałam sprawdzić. Dwie książeczki leżały na dnie, data wskazywała, że założone zostały jeszcze przed śmiercią mojej babki, zapewne przez nią samą, na moje nazwisko. Suma potworna, prawie dwa miliardy, Boże jedyny, i ja się miotałam przez głupie osiemdziesiąt milionów Bartka…! Narosła w wyniku rewaloryzacji, ostatnia wpłata, a było ich dwie zaledwie, pochodziła sprzed dwudziestu lat, na ciotkę wpisane upoważnienie, znalazłam je na ostatniej stronie. Zdumiewające, że nie podjęła tego i gdzieś nie ukryła, ale może było jej żal procentów…
Te pieniądze to też była ulga. Jakieś ogromne ułatwienie życia, jakieś możliwości, dotychczas niedostępne. Pozwalały zrobić wszystko, urządzić dom, podróżować, spokojnie skończyć studia, uniknąć tej bezusta
Przebaczyłam jej to okropne rozporządzenie moim losem, a przez ostatnie lata, od chwili kiedy pani Krysia udzieliła mi rozmaitych informacji, miałam do niej ciężki żal za przekazanie mnie ciotce. Usunęłam ten żal, przeprosiłam babkę. Udało mi się nawet pomyśleć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, przy okazji nastąpiło skojarzenie, nawet te cholerne muchomory ciotki przydały się na coś, wytruły karaluchy. Przecież w tym domu byłoby zatrzęsienie karaluchów, warunki miały wręcz idealne, może i pluskwy by się zagnieździły, trucicielskie skło
I co za szczęście, że winda była pod ręką! Ileż bym się nalatała z tym koszmarnym chłamem, tony śmieci do wyrzucenia!
Do wieczora opróżniłam całkowicie zaledwie dwie kredensowe szafki, bo zaparłam się szukać rzetelnie i metodycznie, wygrzebywałam ze starych słoików jakieś zatęchłe powidła i różne mazie, wysypywałam ryż i kaszę, te mole fruwały już całymi chmurami, w pęczaku, też zarobaczywiałym, znalazłam jeden pierścionek, wrzucony tam luzem. Duży brylant, a dookoła niego mnóstwo maleńkich szafirków. Moja matka miała niebieskie oczy…
Zapomniałam kompletnie o całej tej sytuacji, o wszystkich kłopotach, zapomniałam prawie o Bartku, chociaż tkwiła we mnie radość z odkryć i chęć podzielenia się z nim tą radością i triumfem, że jednak ciotka nie zdołała mnie przechytrzyć i odebrać mi tego na zawsze. Wyszłam w końcu do śmietnika ze zbadanymi już garnkami i tym chłamem spożywczym, wszystkie mąki i kasze zsypałam razem do wielkiej torby foliowej, spleśniałe dżemy wrzuciłam do jednego garnka, obładowana wsiadłam do windy i zjechałam na dół.
W holu, obok skrzynki listowej, jakiś facet rozkręcał na kawałki stary rower. Musiałam przejść obok niego, żeby tylnymi drzwiami dostać się na podwórze. Byłam przejęta i szczęśliwa, nie obchodziło mnie nic poza zwycięstwem nad tą straszną harpią, ale jednak spojrzałam i pomyślałam, że to ktoś obcy. Znałam przecież ludzi z tego domu, widywałam ich całe lata, ten tu nie mieszkał.
Dlaczego obcy facet rozkręca rower w naszym holu…?
Odpowiedź przyszła mi sama. Może lęgła się we mnie mania prześladowcza, bez znaczenia, w każdym razie nagle zyskałam pewność, że on tu siedzi przeze mnie. Śledzi mnie, albo czeka na Bartka… Jeśli chodzi o mnie, niech sobie siedzi do upojenia, niech rozkręca sto rowerów, ale Bartek… Chociaż nie, ze mną też nie najlepiej. Nie uwierzyli mi…?
Zdenerwowałam się zaledwie średnio, bo satysfakcja rozmazana była po moim wnętrzu jak balsam, warstwa ochro
Wróciłam na górę. Pomysł już mi się rysował. Zadzwoniłam kolejno do jego matki i do ojca, złapałam go u ojca, przed chwilą przyszedł. Kazałam mu natychmiast, jak najszybciej, iść na Graniczną i zamelinować się u mnie, światła nie palić. Przyszło mi do głowy, że jeśli pilnują mnie, a ja jestem tu, na Granicznej nie ma chwilowo żadnego stróża. Bartek zdąży. Zatrzymam ich, może nie ma ich wielu, tylko ten jeden z rowerem, pójdę do byle której kawiarni, będę udawała, że czekam, potem wrócę do domu tak, jakbym się nie doczekała. Rano wyjdę pierwsza, odciągnę tę obstawę, Bartek opuści mieszkanie bez przeszkód. Umówimy się jakoś na przyszłość.
Zgodził się, ale od razu mnie uprzedził, że ma nocną pracę, będzie musiał wyjść przed dziesiątą. Dobrze, niech będzie, ten dom jest gęsto zaludniony, byle nie zauważyli, że wychodzi ode mnie. Jakoś to załatwimy, powiedział, przelecę się po schodach, zjadę z i
Zeszłam ze śmieciami jeszcze raz. Facet zaczynał już ten rower składać. Byłam ciekawa, co zrobi, jeśli jeszcze nie skończy, a ja już wyjdę, pośpieszyłam specjalnie. On też. Kiedy wychodziłam przez frontowe drzwi, był gotów, wyprowadził rower zaraz za mną, wsiadł na niego i pojechał ku Puławskiej.
Nie stwarzałam im żadnej trudności, wybrałam sobie „Mozaikę”, poszłam piechotą, facet z rowerem znikł mi z oczu i ciągle nie miałam pewności, czy moje podejrzenia są słuszne. Na wszelki wypadek jednak realizowałam pomysł, usiadłam przy stoliku i zaczęłam spoglądać na zegarek.