Страница 70 из 73
Zamieszanie, które tym spowodowałam, uspokoiło się dopiero po ładnych paru minutach. Dziewczyna w pierwszym momencie runęła do ucieczki, wpadła na przejeżdżający powoli akurat obok nas wózek z rybami, z drugiej strony na ten wózek wpadło dziecko na rowerze, węgorze i leszcze spłynęły mi pod koła samochodu, mamusia dziecka z krzykiem rzuciła się ku niemu, dziewczynę złapał jej facet, ten mąż z Hożej, i przytrzymał przemocą, usiłował coś wyjaśnić, Kocio próbował czynić mi delikatne wyrzuty, młody Rosiak zatrzymał motor i rzucił się wygarniać ryby spod podwozia, wszyscy mówili i krzyczeli równocześnie. Dziewczyna zaczęła płakać.
– Już nie mam siły! – wychlipała i było to pierwsze całe zdanie, jakie zdołałam w tym galimatiasie usłyszeć i zrozumieć.
Kocio pomógł Rosiakowi, kazali mi ostrożnie przejechać kawałek, żeby stworzyć dostęp do tych cholernych węgorzy, które natychmiast rozlazły się wszędzie. Za skarby świata nie chciałam ani jednego przejechać i rozmazać po trylince. Mamusia zabrała dziecko, któremu nic się nie stało i które strasznie chciało zostać na przedstawieniu, poszła z nim dalej. Mąż z Hożej twardo trzymał żonę w objęciach.
– Trafiła pani w sedno – rzekł do mnie, kiedy wysiadłam z samochodu, a młody Rosiak odjechał z nietkniętym połowem. – Raz to wreszcie trzeba wyjaśnić i skończyć. Właściwie prawie się nie znamy, ale pani mi się spodobała wtedy, na Hożej, a w ogóle znamy Konstantego. Jesteśmy, powiedziałbym, zaprzyjaźnieni, nie?
– Owszem – przyświadczył Kocio. – Chyba tak?
Skierował pytające spojrzenie na ową Marysię. Skończyła właśnie chlipanie i zaczynała wycierać nos. Kiwnęła głową.
– Mam do niego zaufanie – powiedziała słabo gdzieś w przestrzeń. – Od kiedy się znamy, żadnych świństw nie robił. Pani też, rozpoznałam panią, jak ten dzik leciał, ale się bałam. Całe życie się boję. No nie, nie całe, większość. Osiemnaście lat.
– I najwyższy czas z tym skończyć – zaopiniował mąż energicznie. – Powiedz wreszcie wszystko, bo ja wariactwa dostanę. Czy pani sobie wyobraża – zwrócił się nagle do mnie – że ja nic nie wiem, ona ode mnie ucieka i do tej pory nie chce mieć dzieci? Myśmy się już rozchodzili i schodzili trzy razy, bo ja ją kocham. Wcale się nie wstydzę do tego przyznać.
– Ja jego też – wyznała żona cichutko.
– Nie ma zakazu – zauważył Kocio pocieszająco.
Zakrawało to na jakiś obłęd. Kochające się małżeństwo dopada nas znienacka na drodze przed domem Waldemara, komunikując, że z miłości się rozchodzą, i przy okazji rozwalając chłopakowi ryby. Deklarując zarazem zaufanie do Kocia i zapewne do mnie. Co to miało znaczyć i czego się właściwie po nas spodziewali? Porady małżeńskiej?
– No dobrze – powiedziałam ostrożnie. – To co teraz?
– Pytała pani o Misiakównę – wytchnęła z siebie Marysia. – Niech będzie, wola boska. Powiem. Może to przeznaczenie…
Cała reszta gości Jadwigi wybiegła z lasu i skierowała się ku furtce, przepychając się koło nas. Dzieci leciały z wrzaskiem. Na drodze mijały się dwa samochody, łagodnie wjeżdżające w tłum, za nimi pchał się motor z pustą przyczepą na ryby. Jakaś młodzież przemaszerowała z pieśnią na ustach.
– No to przecież nie tutaj! – warknęłam dość rozpaczliwie. – Znajdźmy jakieś spokojne miejsce!
– Może u nas – zaproponował żywo mąż. – Tu mieszkamy.
Wskazał willę naprzeciwko i dodał z rozgoryczeniem:
– A tam parkuję, o, za łodzią, i wszyscy walą mi się na maskę. Bo ona się boi, żeby kto nie zobaczył, że jesteśmy. Jak Boga kocham, już nie mogę…
Ruszyliśmy przez ich plac, nic nie mówiąc. Danusia cichutko wysiadła i poszła za nami, trzymając się dostatecznie blisko, żeby nikt nie zdołał zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. Wszyscy razem weszliśmy do wnętrza.
– Zaraz, ja zacznę od tego – powiedziała Marysia, nagle wyzuta ze słabości i pełna gwałtownie wybuchłej determinacji. – Może to będzie od końca, ale przynajmniej zrozumiecie od razu. Proszę!
Otworzyła szafę w przedpokoju, pogrzebała na jej dnie między gumiakami, kapciami i parasolami i wyciągnęła jakąś paczkę. Rozszarpała papier i wyjęła foliową torbę. Chwyciła jej spód i wysypała na stół zawartość.
– Proszę! – powtórzyła z zaciętością.
Zbaraniałam i odjęło mi mowę. Na stole leżały trzy wielkie bursztyny. W jednym z nich wyraźnie połyskiwała złota mucha…
Wierzch, o ile to można nazwać wierzchem, ale chyba tak, bo stanowił zarazem plecy muchy, a nie jej brzuch, był oszlifowany i wystarczała odrobina światła, żeby dokładnie ujrzeć wnętrze. Niesamowite. Ona naprawdę była złota. I wielka, a im dłużej się patrzyło, tym bardziej rosła w oczach.
Chmurka… jaka tam chmurka, cała chmura w tym drugim mieniła się niczym opal. Przezroczyste krawędzie ujmowały ją w złocisto-miodową ramę, z jednej strony tak ciemną, że prawie czerwoną. No i ta rybka cholerna, z niezniszczalnym jajeczkiem na ogonku…
– Kulę, kretyn – powiedziałam gwałtownie do Kocia, mając na myśli Hindusa. – Zachciało mu się. Całe obramowanie by poszło, musi zostać, jak jest!
– On się nie czepiał idealnej kuli, to Japończycy – sprostował Kocio sprawiedliwie. – Kula symbolicznie, on się zgadzał na bryłę. Ale wreszcie rozumiem, to są rzeczywiście okazy muzealne. Z końca świata bym przyjechał, żeby to zobaczyć.
– Czekaj, jak by to wyeksponować…? Podświetlić, nawet bez powiększenia? Nareszcie bursztyn, który ma tylko jedną stronę!
Danusia obracała w dłoniach masę perłową, poprzestając na okrzykach „och” i „ach”. Nie zwracaliśmy żadnej uwagi ani na milczące małżeństwo, ani na kapitana, który zapukał do drzwi i wszedł dokładnie w momencie, kiedy trzy bursztyny legły na stole. Zarówno pukanie, jak i odgłosy wchodzenia omal mnie nie przyprawiły o natychmiastowy zawał. Kocio przytomnie zasłonił skarb foliową torbą, obejrzał się, powiedział: „A, to pan” i usunął torbę. Kapitana też chyba nieco zatchnęło, bo nawet się nie przywitał, tylko od razu, bez słowa, przystąpił do oględzin.
– Obracana gablota – podpowiedział. – Jedna szyba zwykła, a druga powiększająca.
– Świetna myśl! – ucieszył się Kocio.
– Na litość boską…! – jęknęła zdławionym głosem Marysia, na nowo znękana.
To nas wreszcie oderwało od kontemplacji tych cudów natury. Kapitan obejrzał się i odłożył na stół bursztyn z rybką.
– Nadkomisarz Edward Bieżan – powiedział uprzejmie. – Pani Maria Piotrowska, jak rozumiem? Z domu Grażyna Misiak?
Odwróciłam się gwałtownie, szurnąwszy krzesłem. Kocio poderwał głowę. Mąż swojej żony otworzył usta i zamknął je, nic nie rzekłszy. Marysia ruszyła się, podeszła do kanapy i usiadła z impetem, opierając łokcie na kolanach i brodę na dłoniach.
– Ja usiądę – oznajmiła, stosując niewłaściwy czas, skoro już siedziała. – Tak, to ja, i właśnie zamierzałam to powiedzieć tym państwu. I jest mi teraz wszystko jedno, nie będę się dłużej ukrywać.
– Dzięki Bogu… – mruknął mąż.
– Nie zajdzie potrzeba – powiedział kapitan i usiadł również, tyle że przy stole. – No to zacznijmy od końca. Skąd pani to ma?
Mąż poruszył się również, wyciągnął z lodówki jakieś szkła i napoje, zastawił mały stoliczek i też wreszcie usiadł z wyraźną ulgą. Danusia przeniosła się na fotelik obok niego. Wszyscy zaczęli zachowywać się normalnie.
– Nie mam zielonego pojęcia – powiedziała Marysia. – Dostałam anonimowy list, pisany na maszynie, w którym ktoś kazał mi natychmiast przyjechać tutaj, do Piasków. „Natychmiast” było rozstrzelonym drukiem i podkreślone. I zajrzeć pod poduszkę w gości
– Skąd?
– Z Gdańska. Tam mieszkamy.
– To wiem. I co?
– Nic. Zajrzałam i tam była paczka z tym.
Wskazała stół gestem brody.
– Kiedy pani dostała ten list?