Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 27 из 73

– Na tamte czasy to pani chyba tak bardzo nie narzeka? – podjął znów, nieco zjadliwie. – Trafiło się, co?

Nie zrozumiałam, o co mu chodzi.

– Na jakie czasy? – spytałam podejrzliwie, niepewna, który mój pobyt ma na myśli.

– Na te dawniejsze. Pierwszy raz pani tu była.

Pierwszy raz byłam krótko, ze słodkim pieskiem, i wtedy właśnie ujrzałam zarówno tego padalca, jak i gołą babę w morzu. Ledwo zdążyłam stwierdzić istnienie bursztynu i nie miało mi się co trafiać.

– A co, był wtedy duży wyrzut?

– Niby to pani o tym nie wie?

– Wszystkiego parę dni tu spędziłam. Pojęcia nie mam.

– Ejże, ejże – powiedział drwiąco i znów przeszedł do przodu.

Nadal nie rozumiałam, o co mu chodzi. Porzuciłam środek wału i poszłam prawie do końca. Natychmiast znalazł się przy mnie.

– Mąż coś tam na tym zarobił – rzekł, ciągle drwiąco.

– Jaki mąż? – zainteresowałam się.

– Pani mąż.

Przy odrobinie uporu mogłam mówić o trzech mężach, ale w owym czasie to stanowisko piastował słodki piesek. Jego chyba miał na myśli…?

– Mój mąż, proszę pana, za dziwkami latał, a nie za bursztynem – powiadomiłam go uprzejmie. – Nie wiem, czy co na tym zarobił. No, dosyć tego, pójdę chyba do Krynicy, bo przy Piaskach już ludzie…

Podniosłam się, bo przedtem tkwiłam tam w kucki, i ruszyłam z powrotem wzdłuż wału. Nie miałam najmniejszego zamiaru lecieć do Krynicy, ale liczyłam na to, że powtórzy ten numer z byłym Związkiem Radzieckim. Wróci za wydmy i popędzi na swoim wypierdku mamuta w kierunku zachodnim, żeby zdążyć przede mną.

Na razie jeszcze mi towarzyszył.

– W takim bursztynie to się rozmaitości przytrafiają – oznajmił w zadumie, jakby do siebie, ale mnie nad uchem. – Drewienka, pajączki, muchy… Muchy najwięcej, różne. Małe, duże…

Wiedziałam o tym nie gorzej od niego. Po cholerę mnie informował? Przyświadczyłam grzecznie, chociaż już niezbyt cierpliwie.

– Także roślinki. Paproć, na przykład.

– Muchy najwięcej – powtórzył z naciskiem i nagle sobie poszedł.

Obejrzałam się za nim podstępnie i dyplomatycznie, znów siedząc w kucki i tylko nieznacznie odwracając głowę. Udał się ku wydmom, oczywiście, dobrze zgadłam, może go teraz wreszcie diabli ode mnie oderwą, niech czatuje za Leśniczówką do sądnego dnia.

Zajęłam się bursztynem, ale całe to jego dziwaczne gadanie powolutku zaczęło mnie korcić.

Późnym popołudniem, schetana i nadłamana w krzyżu, zmieniwszy mokre odzienie na suche, weszłam do kuchni po herbatę i ujrzałam widok olśniewający. Cały stół zawalony górą bursztynu. Przy stole siedział Waldemar i stara

Nikogo i

Prztyknęłam elektrycznym czajnikiem, przyjrzałam się z zainteresowaniem temu przebieraniu Waldemara i coś mnie zaintrygowało. Nie bacząc na rozmiar i urodę kawałków, oddzielał płaskie od bryłowatych.

– Co pan robi? – spytałam z szalonym zaciekawieniem. – Szuka pan czegoś? Dlaczego tak?

– Japończycy – odparł tajemniczo.

Zdumiałam się śmiertelnie.

– O Jezu. Co Japończycy?

– Japończycy chcą takie. Kulki chcą mieć. Co najmniej centymetr średnicy, a im większe, tym lepiej. Podobno kupują jak wściekli, a wie pani, ile płacą?





– No…?

– Trzy tysiące dolarów za kilogram. Ma pani pojęcie? Trzy tysiące!

– Jezus Mario! Bardzo dobrze. Za surowy?

– No co też pani…? Za gotowe, oszlifowane, te kulki muszą być idealne. Tu jeden z tym przyjechał, bierze, na noże jest z Baltazarem…

– I na cholerę im te kulki?

– A diabli wiedzą. Ale chcą kulki. Tylko pękaty się nadaje, płaski odpada…

Nagle zrozumiałam, skąd się wzięła taka ilość płaskich, pozostawionych w śmieciach. Widocznie wszyscy rzucili się na japońskie kulki, lekceważąc nieprzydatną resztę. Może i sama też bym się rzuciła, gdyby nie to, że sprzedaży w planach nie miałam.

– … a ja mam takiego znajomego szlifierza – ciągnął konfidencjonalnie Waldemar. – Tylko niech pani nikomu nie mówi. Może nam się uda gotowe sprzedawać, a nawet jeśli nie, to i tak dobrze. Co najmniej pięć razy lepiej…

Zastanowiłam się, na co Japończykom mogą być potrzebne kulki z bursztynu. Różańce, zaraz, co oni wyznają, buddyzm…? Konfucjanizm…? Mahometanie owszem, używali różańców z bursztynu już w czasie wypraw krzyżowych, zapewne i wcześniej, pewno i teraz używają, ale buddyści…? Poza tym, do różańców nadają się małe, oni zaś chcą od centymetra w górę. Na diabła komu takie wielkie kule z bursztynu?

– Dziurawią to?

– Nie, nie chcą dziurek. Może u siebie dziurawią, ale od nas chcą całe.

– Ciekawe, do czego im to może być…

Głowiliśmy się nad zagadką długą chwilę. Waldemar wysunął supozycję, że w coś grają i takich kulek używają do owej gry, pomyślałam o specjalnej biżuterii, kulki w złotej siatce na przykład, może to strój rytualny…? Z techniką strasznie lecą do przodu, może odkryli jakiś związek elektroniki z bursztynem…?

Nie udało nam się odgadnąć sensu i przeznaczenia kulek, za to Waldemar znalazł w jednej bryle trzy małe muszki z rozpostartymi skrzydełkami, doskonale widoczne nie tylko pod lupą, ale nawet gołym okiem. Przypomniało mi to moją własną zagadkę.

– A, właśnie, panie Waldku… Kto to jest ten taki… jak by tu powiedzieć… Tutejszy rybak, już chyba po sześćdziesiątce, ale świetnie się trzyma, wysoki, ze znakomitą figurą. Łazi po brzegu z siatką, ale do wody nie wchodzi, chociaż siedemnaście lat temu wchodził. I twarz ma taką, którą trudno określić, przystojny, z prostym nosem, bez brody, bez wąsów… O, brwi ma obfite i takie równe, nie wygięte…

– A…! – ożywił się Waldemar, słuchający dotąd opisu bez żadnego zrozumienia. – To wiem. Terliczak. Fakt, przestał już łowić, bo ma pięciu synów, dwóch łowi na Piaskach, jeden w Krynicy, jeden w Stegnie, a jeden w ogóle wyjechał i do marynarki poszedł. Najmądrzejszy, spod ręki ojca uciekł. A Terliczak i tak już nic nie musi, bogaty człowiek. Ten duży dom, tam dalej, to jego. A co…?

– Nic. Nie lubię go. Wiecznie mi się pod nosem pęta, a dzisiaj jakieś brednie do mnie wygadywał.

– Jakie brednie?

– Nie wiem. Sugerował chyba, że się wzbogaciłam na bursztynie, pojęcia nie mam, skąd mu się to wzięło. I o muchach. Pouczał mnie, że w bursztynie przytrafiają się muchy. Wyglądam na kretynkę, która o tym nie wie?

– Muchy? – zainteresował się Waldemar i popatrzył na mnie jakoś dziwnie, odrywając wzrok od swojego skarbu. – No, no…

Skrzywiłam się z niesmakiem.

– Teraz znowu pan zaczyna? Co to ma być? O co chodzi?

– To nie domyśla się pani? A, bo pani nie wie…

– O czym nie wiem? – spytałam niecierpliwie, bo zamilkł nagle i jakby ogłuchł na świat, bez reszty zajęty bursztynem. – Niech mnie pan nie denerwuje! Co to za jakaś nowa tajemnica?

Waldemar wahał się przez chwilę, ale jakoś pokonał to wahanie.

– On teraz mieszka w tamtym domu, wybudował sobie, ale przedtem mieszkał tu, koło nas. W tej małej chałupie z czerwonym dachem. Zamienił się na działki z jednym pijakiem, pijakowi było wszystko jedno… Z tej chałupy… Teraz to nie, bo zabudowane, ale w dawniejszych czasach było widać wszystko, co się tam działo po drugiej stronie drogi. Nie gorzej niż od nas, a może nawet lepiej, bo trochę bliżej stoi. To już pani zgaduje?

Wysiliłam umysł i pamięć.

– Sądzi pan, że ma na myśli tamte czasy? – spytałam z niedowierzaniem. – Widział coś, kiedy ta cała zbrodnia się tu kotłowała? Muchy, pewnie, łowił wtedy, to pamiętam, możliwe, że widział ten wielki kawał z muchą. I kojarzył, tak samo jak wszyscy. No dobrze, ale dlaczego on z tym do mnie?

.- Widzieć, to on pewno więcej widział niż kto przypuszcza. A do pani, bo on myśli, że pani coś wie.

Zdumiałam się bezgranicznie.