Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 11 из 73

I źle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, udawało się nią zaczerpnąć wody i tyle. Geologowie zaczęli operować dziurawym wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzył całe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci. A razem z nimi upragnioną bryłę.

Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tylko w upojeniu oglądał zdobycz. Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwycił spodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swojego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnioną zawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.

Nareszcie zrozumiałam sens śmieci. Nie do pojęcia, że nie wcześniej!

Wróciłam do domu o zmierzchu i poskarżyłam się wymarzonemu mężczyźnie. Wbrew moim nadziejom nie okazał mi żadnej litości.

– Trzeba było samej wygarnąć te śmieci od razu – wytknął – a nie czekać, aż kto i

– Czym? – rozzłościłam się. – Siłą woli? Najlepszy byłby durszlak na długim drągu, ale nie miałam durszlaka nawet na krótkim!

– Nie durszlak, tylko siatka. Jeszcze nie zdołałaś zauważyć? Rybacy łowią bursztyn siatkami, kaczorkiem, tak to nazywają. Służy do wybierania ryb.

– I śmieci…

– I śmieci, zgadza się. Te śmieci to drewno, te same pokłady, w których zastygała żywica, drewno sprzed dwudziestu milionów lat. Ma podobny ciężar właściwy i dlatego morze wyrzuca to razem.

Odniosłam się do tej informacji z niesmakiem. Drewno, cha, cha. No dobrze, drewno również, ale ta cała reszta…? Jakieś szmaty, rybie flaki, zdechłe ptactwo w kawałkach, smoła, węgiel kamie

Nie powiedział wprost, że jestem bezde

Byłam zdolną dziewczynką i teraz już szybko nauczyłam się rozpoznawać czarne strzępki.

Nieco później zaś nauczyłam się dostrzegać czarne śmieci w morzu.

Trafiłam przy porcie na gmerających siatkami w morzu rybaków-bursztyniarzy i Waldemar, bo w jego domu już wtedy zamieszkaliśmy, z litości pokazał mi, w czym dzieło. Tak długo wpatrywałam się w falującą wodę, że wreszcie musiałam zobaczyć nie tylko jedną czarną plamę, ale też i





Mój wymarzony mężczyzna, symulując brak głębszego zainteresowania, włączył się w imprezę, rzekomo dla mojej przyjemności. Przyobiecał mi siatkę. Mimo licznych starań i jeszcze liczniejszych pozorów, Panem Bogiem jednak nie był i wszystkiego nie wiedział. Zaczął od eksperymentu, nabywając w Elblągu siatkę rybacką, rodzaj podbieraka, doskonałą na mazurską uklejkę. W morskich śmieciach wygięła się i połamała od pierwszego kopa. Nic nie mówiłam, ale musiałam chyba jakoś patrzeć, bo szarpnęła nim ambicja i zapowiedział, że jeszcze zobaczę.

Zobaczyłam w rok później. Był to już siódmy rok od owej chwili, kiedy pierwszy raz ujrzałam złocistą smugę na plaży…

Mój wymarzeniec potraktował sprawę poważnie i dwie siatki z grzebieniówki wykonał własnoręcznie. Znakomite! Bez porównania lżejsze niż te rybackie kaczorki, a za to nie do zdarcia, drągi zaś do nich wetknął też zdumiewająco lekkie, z jakiegoś idealnie wysuszonego drewna, znalezionego w głębiach lasu. Na maszty by się nadawały. Od słodkiego pieska różnił się zgoła wstrząsająco, a ciągle jeszcze robiłam porównania, słodki piesek kazałby mi o te siatki postarać się samej i jeszcze by krytykował. Boże, do jakiegoż nieba przeszłam…! W dodatku, zważywszy iż były to czasy reglamentacji i przydziałów specjalnych, dzięki czemu niczego nie można było zwyczajnie kupić, mój wymarzeniec kazał sobie prywatnie uszyć nieprzemakalny kombinezon. Wyglądał w nim epokowo! W efekcie tych wszystkich jego poczynań moje serce zakwitło wzmożonym uwielbieniem dla bóstwa.

Od pierwszej chwili zabawy zawarliśmy umowę, jedna kupa jego, druga moja, na zmianę. W płomieniach uczuć i wypiekach na twarzy, siąkając energicznie nosem, z którego mi ciekło nie od kataru, tylko z zimna, przegarniałam jego kupy, wybierając z nich jego zdobycz. Jako rzetelnie w tym momencie zakochana oślica marzyłam, żeby w którejś znaleźć jakiś cud, bryłę wagi pół kilo, z muchą w środku, obłoczkiem, trawką, krokodylem…! Nie jest wykluczone, że gdybym znalazła coś takiego w swojej, przełożyłabym do jego, bo niczego w owych chwilach nie pragnęłam bardziej niż uszczęśliwić mężczyznę.

I

Bursztyn ogólnie był, pogoda sprzyjała, śmieci podchodziły. Trzeciego dnia tej współpracy, być może przez brak półkilowej bryły, ponownie opętały mnie zeszłoroczne chęci. Zalęgło się we mnie cichutkie na razie i nieśmiałe pragnienie posiadania całkowicie własnej kupy, osobiście wyciągniętej z morza. Pragnienie nabierało rumieńców, poza tym trochę się czułam jak pasożyt, bo jak to tak, on pracuje, a ja korzystam, nie przywykłam do takich dziwnych sytuacji, wolałabym sama… Siatkę miałam, długie gumiaki też, ale jakoś umykała mi szansa. Każde śmieci, wypatrzone bliżej brzegu, w płytszej wodzie, on od razu wyciągał i znów robiło się to samo, jedno dla niego, drugie dla mnie. Swoją chciwość na bursztyn starał się powściągliwie ukrywać, ale też w nim tkwiła, widać ją było, wyłaziła szparami, jak para spod nieszczelnej pokrywki na bulgoczącym garnku.

W dodatku udawał, że moje stara

W każdym razie na moje pełne zapału pytanie:

– Wygrzebać ci…?

Odpowiadał obojętnie:

– Jak chcesz. Jeśli ci to sprawia przyjemność…

Dość rychło przestało mi sprawiać przyjemność.

Co gorsza, tak się jakoś składało, że te jego kupy były urodzajniejsze, przytrafiały się w nich większe sztuki niż w moich. W moich przeważnie drobnica. Nie, cóż znowu, nie oszukiwał mnie, broń Boże, ciągnął uczciwie jak leci, ale tajemnicza i złośliwa siła kierowała jego ręką i siatką niekorzystnie dla mnie. Nie lubiła mnie widocznie.