Страница 43 из 60
Wszelką myśl o poglądach pułkownika na moje niedyskrecje usunęłam z siebie bardzo stara
Nazajutrz wieczorem wrócił do tego tematu. Przez całą dobę nie zdarzyło się nic niezwykłego, mąż chrapał na górze tak, że słychać go było na dole, poza tym panowała cisza i spokój. Stolarzy odwiedziłam bez pożądanych efektów. Na spacer poleciałam wyjątkowo wcześnie, pomimo to Marek już czekał.
– – Z tego, co mówiłaś wczoraj, wnioskuję, że lubisz antyczne meble? – powiedział jakoś zachęcająco. – Może masz ochotę obejrzeć kilka?
O poleceniu kapitana nie mówiłam mu wprost, ale nie miałam wątpliwości, że je sobie wydedukował. Musiało w tym coś być…
– No? – powiedziałam z zainteresowaniem.
– Jest taki mały zakładzik stolarski przy Poznańskiej, w podwórzu. Zajmują się tam głównie renowacją antyków. Pewnie chętnie obejrzysz…
Byłam tak pewna, że komoda państwa Maciejaków stoi w owym zakładziku, że na jej widok nawet się nie zdziwiłam. Stała sobie istotnie pod ścianą, zasłonięta dwoma wolterowskimi fotelami w złym stanie, o których byłam zmuszona pogawędzić ze stolarzem, żeby nie wzbudzić niepożądanych podejrzeń. Powiadomiłam o niej kapitana, jęcząc w duchu i z góry rezygnując z uzyskania od Marka informacji, skąd, u diabła, o tym wszystkim wie. Najprawdopodobniej znów usłyszałabym, że dowiedział się ode mnie, co było o tyle nieprawdopodobne, że sama nic nie wiedziałam. Wbrew przewidywaniom następnego wieczoru usłyszałam coś więcej.
– Twoi chlebodawcy wyrzucili ją na śmietnik – oświadczył spokojnie, kiedy opowiedziałam mu o wizycie u stolarza.
Była to wiadomość niezwykle dziwna.
– A ty co, zwiedzasz codzie
– Widocznie są tacy rozrzutni ludzie. O ile wiem, nie poszła sama, tylko została przewieziona…
– Na litość boską – powiedziałam z rozpaczą, po chwili zbyt długiej jak na moje możliwości – mów do mnie jednym ciągiem, nie rób tych przerw, ja nie mogę tyle czasu nie oddychać! Kto ją przywiózł, skoro oni ją wyrzucili?!!!
– Ktoś, kto przypadkowo znalazł się zaraz potem na wysypisku śmieci, ponieważ sam również wyrzucał jakieś rupiecie. Zobaczył ją, zabrał i oddał do stolarza.
Na myśl, jak łatwo jest znaleźć w śmieciach sto tysięcy złotych, zabrakło mi głosu. Poczułam zamęt w głowie. Musiało w tym, oczywiście, coś być, nie miałam jednakże pojęcia co, nie wiedziałam, o co go teraz pytać, a na domiar złego w ogóle nie mogłam się zorientować, czy to ważne jako składnik afery, czy też tylko taka sobie ciekawostka, plącząca się po marginesie.
– Mówisz mi to po to, żebym zaraz pozbierała w domu rupiecie i udała się z nimi na wysypisko, czy też po to, żeby mnie zmusić do myślenia? – spytałam ostrożnie.
– A jak ci się zdaje?
– Jestem pewna, że to drugie! Co za upór, tak się nade mną znęcać… Od razu ci powiem, że z pracą umysłową poczekam, aż będę miała więcej materiału. Owszem, przychodzi mi do głowy, że chcieli tę komodę sprzedać w tajemnicy, symulowali wyrzucenie na śmietnik i umówili się z kupcem, że przyjdzie tam po nią rzekomo przypadkowo, ale po jakiego diabła wymyślili takie sztuki, nie mam pojęcia. Do niczego mi to nie pasuje.
– No to pomyśl jeszcze trochę, może ci przyjdzie do głowy coś więcej.
– A nie możesz powiedzieć wprost?
– Nie mogę. Sam nic nie wiem Trudno, jak się lubi sensacje, to trzeba umieć sobie dedukować…
Wróciłam potwornie późno, rozwścieczona w najwyższym stopniu całkowitą niemożnością wykrycia, o co tu właściwie chodzi. Polka z komodą wyskoczyła tak ni przypiął, ni wypiął. Ciemno mi się w oczach robiło na myśl, że jeśli sama tego nie zgadnę, nie dowiem się nigdy w życiu, bo kapitan oczywiście farby nie puści, a Marek nadal będzie się nade mną pastwił w celach dydaktycznych. Udowodni mi w końcu, że jestem kretynką, która powi
Mąż spał i chrapał z podziwu godnym uporem. Udałam się do kuchni zaparzyć sobie herbaty i kiedy sypałam ją z puszki do czajnika, coś w niej błysnęło. Wyjęłam to coś, bo nie lubię obcych ciał w herbacie, i okazało się, że jest to maleńki kluczyk osobliwego kształtu. Przez chwilę przyglądałam mu się bezmyślnie, po czym nagle uznałam go za przedmiot do tego stopnia podejrzany, że telefon do kapitana, pomimo niestosownej pory, wydał mi się konieczny.
Skąd kluczyk w herbacie, którą sama kupiłam w sklepie i z paczek wysypałam do puszki?
Kapitana dopadłam pod jednym z podanych mi numerów po dość długich wysiłkach.
– Znalazłam w herbacie takie coś, co mi wygląda na kluczyk – powiadomiłam go konspiracyjnie. – Nie rozumiem, co to znaczy.
– W jakiej herbacie?
– Cejlońskiej.
– O rany boskie, gdzie go pani znalazła? W szklance? W czajniku?
– Nie, w puszce. Wysypał się.
– Co za kluczyk?
– Mały – powiedziałam po namyśle. – Świecący. Nietypowy.
– I co pani z nim zrobiła?
– Nic. Leży tutaj.
– Po cholerę go pani wyjmowała? – wrzasnął kapitan z nagłą irytacją. – Co pani myśli, że ja mam za mało kłopotów?! No nic, spokojnie…
– Przecież jestem spokojna – powiedziałam z furią. – Uważa pan, że co, miałam go sobie zaparzyć? I może jeszcze połknąć?
– Nie, nie połykać?… Niech pani natychmiast zejdzie do piwnicy…
Przez chwilę oczekiwałam, że powie: "…i pozostanie zamknięta tam aż do odwołania".
– …i pozamyka porządnie wszystkie okna – dokończył posępnie. – Głowę daję, że tam któreś jest otwarte. Pani popełnia karygodne niedopatrzenia!
Wściekła i coraz bardziej zdezorientowana zeszłam na dół, jedno okno sprawdziłam, drugie domknęłam, po czym wróciłam na górę. Dla władz śledczych, być może, afera dobiegała końca, dla mnie melanż tylko się zwiększał. Parszywy kluczyk lśnił na środku stołu.
– Co to jest? – spytał nazajutrz nieufnie mąż wskazując go palcem.
– Nowa paczka dla kacyka – odparłam z rozgoryczeniem. – Nie radzę ci brać tego do ręki.
– Zwariowałaś, coś takiego miałbym brać do ręki! Z daleka wygląda podejrzanie, małe i świeci… Znów ktoś przyniósł?
– Nie wiem, tym razem chyba ja. Zdaje się, że to jest coś równie kłopotliwego, jak tamte faszerowane arcydzieła. Nie należy tego dotykać.
– Nie mam zamiaru. Słuchaj, rany boskie, nie strasz mnie. Czy to znaczy, że ta katorga będzie dłużej trwała? Szczyt moich wszystkich marzeń to jest wreszcie się od tego odczepić! Śniło mi się, że zostałem twoim mężem na zawsze i musiałem cię zameldować w tej mojej plombie!
– Koszmary se
– Tyle mojego, że się chociaż wyspałem… Błąkaliśmy się po apartamencie państwa Maciejaków w stanie ponurej rezygnacji, czując się trochę tak, jakbyśmy już umarli i na nieskończoną wieczność zostali skazani na czyściec. Wszystko wydawało nam się lepsze od tego czekania na Godota. Prawdopodobnie dostalibyśmy w końcu obłędu i wpadli w nieuleczalną melancholię, gdyby nie to, że przedstawienie znienacka uległo zakończeniu w sposób nagły i wstrząsający, w chwili kiedy nic nie wskazywało na pojawienie się jakichś zmian.
Około piątej po południu pod dom podjechał zwyczajny fiat i wysiadł z niego kapitan po cywilnemu, we własnej, niefałszowanej osobie. Spożywaliśmy właśnie posiłek, w związku z czym wzruszenie, połączone z kiełbaską, omal nas nie zadławiło. Wręcz trudno było uwierzyć własnym oczom!