Страница 22 из 60
– Myślisz, że normalnie ona nic takiego – nie rób i w ogóle jest normalna?
– No peanie! Wszędzie tam, gdzie nie zdążyła mieszać panuje pedantyczny porządek. Widocznie do ostatnie chwili pędzili życie unormowane, a potem możliwe, że za brali się do produkowania wybryków wspólnie. W ten sposób i ciebie mogli zmącić, i mnie.
– Zgadza się – przyznał mąż po namyśle. – Zmącili Zaczyna to być logiczne i trzyma się kupy.
– Ale za to robi się jeszcze bardziej podejrzane…
– Ja w tym węszę jakiś szwindel – przerwał mi stanowczo. – Nikt nie wyrzuca oknem stu patyków dla same przyjemności popatrzenia, jak lecą. Musimy to wyjaśnić nie życzę sobie być wplątany w kodeks karny. Tak się składa, że mi zależy na czystej hipotece, chemik jestem, staram się o półroczne stypendium do Szwajcarii, sama rozumiesz I w ogóle mam różne plany… Nie będę sobie marnował życia przez głupie pomysły jakiegoś Maciejaka! Nie po to haruję od lat za te marne grosze, żeby teraz jednym kopem sobie wszystko zawalić!
– Ty na ogół gdzieś pracujesz?
– Owszem. Na Politechnice.
– To jakim sposobem udało ci się urwać te trzy tygodnie?
– Wziąłem zaległy urlop za zeszły rok. I tydzień z tego. Nieważne. Ty się lepiej zastanów, co to wszystko ma znaczyć.
W pokoju nadymiło się nam jak na dworcu kolejowym. Kolejno zrobiliśmy sobie kawy i herbaty. Resztkami patyków z ikebany zaśmieciliśmy całą podłogę. Niemożność rozwikłania cudacznej zagadki doprowadzała nas do rozpaczy, a przeczuwane na jej dnie tajemnicze niebezpieczeństwo wydawało się coraz bliższe i coraz bardziej denerwujące.
– Zacznijmy jeszcze raz od początku – powiedziałam w przygnębieniu. – Romanse w tej sytuacji odpadają. W jakim i
Mąż chodził po pokoju, szarpiąc włosy na głowie obiema rękami.
– Na pokaz, na pokaz… – pomrukiwał. – Co? Na pokaz…? Czekaj, dlaczego na pokaz?
– Coraz bardziej mi się wydaje, że to nie dla ciebie i dla mnie ta maskarada, tylko dla kogoś i
– Nic, złożyłem zamówienie na taftę. Mogłem wysłać pocztą, ale kazał mi jechać i pooglądać…
– No widzisz. A mnie kazali latać na spacery. I robić zakupy. Ktoś musiał nas widzieć…
– Zaglądał ci kto w zęby na tych spacerach?
– Nie wiem. Ale debil mi patrzył na ręce… A za każdym razem, jak jechaliśmy do Ziemiańskiego, ktoś tam się pętał. Raz taksówka z pijakiem, raz facet na motorze…
Mąż zatrzymał się przy stole, wypił resztkę kawy, popatrzył na mnie roztargnionym wzrokiem i znów zaczął chodzić.
– Owszem, w tym coś jest – przyznał. – Na pokaz, możliwe, żeby wszyscy myśleli, że jesteśmy w domu. Ale to nie to, to jeszcze nie to… Tyś przedtem powiedziała coś ważnego i tak mi jakoś zaświtało… Nie pamiętasz, co powiedziałaś?
– Rozmaite rzeczy. Najbardziej mnie niepokoi to, że ukryli wzajemne powiązania…
– Czekaj, czekaj… właśnie, że stanowią jedną spółkę… Nie, nie to. Ulokowali tu nas zamiast siebie… O, właśnie! Władowali tu nas zamiast siebie, podstępnie i pod fałszywymi pozorami! Po jaką cholerę? Ten dom ma wylecieć w powietrze, czy jak?
Nagła jasność eksplodowała mi w umyśle. Zrobiło mi się zimno w środku i coś mnie zaczęło dławić.
– Gdzie jest paczka dla kacyka? – spytałam gwałtownie.
Mąż zatrzymał się jak wryty, spojrzał na mnie i znieruchomiał z pazurami we włosach.
– Leży w moim pokoju. Bo co…?
– Oni przecież wiedzieli, że jej nigdzie nie zaniesiemy, prawda? Zostawimy w domu. A jeżeli w tej paczce jest coś… Nie mówię zaraz bomba, ale coś szkodliwego… O rany boskie, czy ja wiem, wydziela coś, promieniuje…
W powietrzu powiało przeraźliwą zgrozą. Mąż wyraźnie zbladł.
– Rad…? – wyszeptał ochryple. Podniosło mnie z fotela.
– Nie wiem. Może wybuchnie i zmiecie z powierzchni ziemi całą tę chałupę albo co… Robi się takie rzeczy, chłopi podpalają całe wsie, odszkodowanie, tu jest polisa PZU, może im chodzi o fikcyjną śmierć…
Mąż odzyskał zdolność ruchu. Nie słuchając dalej moich apokaliptycznych przypuszczeń, runął na schody, omal nie wyrywając drzwi z zawiasów. Rzuciłam się za nim. Wpadliśmy do jego pokoju i zastygliśmy oparci o biurko, patrząc na leżącą na nim paczkę jak na straszliwego, jadowitego gada, chwilowo pogrążonego w lekkiej drzemce.
Po krótkiej chwili hipnotycznego transu, tknięci nagle tą samą myślą, równocześnie pochyliliśmy się nad biurkiem, nasłuchując w napięciu. Nic nie było słychać, paczka leżała niejako w milczeniu, nie wydając z siebie żadnych dźwięków.
– Bomba powi
– Ciężkie to jak cholera… – odmruknął mąż.
Czas jakiś trwaliśmy w bezruchu, bez słowa, być może myśląc, chociaż nie było to takie pewne. Słuszniej byłoby mniemać, iż proces myślenia również uległ w nas zahamowaniu.
– Co robimy? – spytałam wreszcie dramatycznym szeptem.
– Trzeba się zastanowić – odszepnął niespokojnie mąż. – Chyba musimy to obejrzeć…
– Rozpakować…?
Kiwnął głową, tępo wpatrzony w upiorny przedmiot, i dalej trwał w bezruchu.
– Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności…? – szepnęłam znów, zdenerwowana i przejęta. – Jakie one są, te ostrożności…?
Mąż nagle jakby się ocknął.
– Czego, u diabła, szepczemy? – spytał z irytacją normalnym głosem. – Nie dajmy się zwariować! Cokolwiek tam jest, jasne, że trzeba to obejrzeć, wmówiłaś we mnie kataklizm i spać bym nie mógł inaczej! To jeszcze może być to coś, po co przylazł ten włamywacz, a niezależnie od tego, co to jest, włamanie jest przestępstwem, więc jeśli to ma coś wspólnego z przestępstwem, to ja nie mogę ryzykować, bo niech się wykryje, to co ja udowodnię, zaraz, zdaje się, że się zaplątałem…
– Nie szkodzi, ja rozumiem. Masz na myśli, że w razie istnienia przestępstwa i wykrycia tego przestępstwa nie udowodnisz, że nie brałeś udziału. Trzeba stwierdzić, czy istnieje przestępstwo. Zwracam ci uwagę, że jestem w tej samej sytuacji.
– A nawzajem swoim świadectwem możemy się wypchać. I wytapetować. Trudno, kacyk nie kacyk, otwieramy!
Zgodziłam się z nim bez namysłu. Mnie również przeklęta paczka wpędziłaby w bezse
– Otwórzmy w kuchni – zaproponowałam. – W razie czego będziemy mieli pod ręką dużo różnych narzędzi.
Mąż zaaprobował propozycję, ostrożnie wziął paczkę w objęcia i zaniósł na stół kuche
– Czekaj! Będzie głupio, jeśli okaże się, że tam jest coś niewi
Mąż przyznał mi słuszność. Przystąpiliśmy do okropnej pracy. Paczka była owinięta grubym papierem i kilkakrotnie okręcona sznurkiem, powiązanym w dziesiątki supłów i węzłów, których rozplatanie wyczerpało resztki naszej siły ducha. Oszczędzając paznokcie, posługiwałam się widelcem, korkociągiem i szydełkiem, mąż, klnąc i sapiąc, używał śrubokręta i obcęgów. Wreszcie sznurek udało nam się zdjąć.
Powstrzymał mnie z kolei, kiedy chciałam odwinąć papier.
– Czekaj! Ostrożnie, nie wiadomo, co tam jest.
Cofnęłam rękę tak, jakby paczka warknęła. Mąż zmarszczył brwi i przez chwilę myślał.
– Na wszelki wypadek włóż maskę i rękawiczki – powiedział stanowczo. – Przed promieniowaniem to nie uchroni, ale przed promieniowaniem już nic nas nie uchroni, poza tym w promieniowanie nie wierzę. Ale może tam być coś żrące, trujące, cholera wie, mogą się tam połączyć jakieś substancje, wytworzyć gazy czy opary. Pojęcia nie mam, przypuszczać mogę wszystko.
Trzeźwa myśl, że to, co robimy, nie ma żadnego sensu, nie miała do mnie dostępu. Gbur, który dostarczył paczkę, nie zalecał szczególnych ostrożności i sam obchodził się z nią dość brutalnie. Przy wszystkim, co robiliśmy z nią do tej pory, gdyby miało się w niej coś połączyć czy przeistoczyć, połączyłoby się i przeistoczyło już dawno. Niezdolna zastanowić się nad tym, pospiesznie wyciągnęłam z apteczki gazę i watę i po chwili obydwoje wyglądaliśmy jak ofiary katastrofy. Zza potężnych, białych poduch wyglądały nam tylko oczy, włosy sterczały nad białymi zwojami, a głos dobywał się jak z beczki.