Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 29 из 59

Rzekł wreszcie, że nie pamięta. Ktoś tam coś mówił… A, właśnie, jak Weronika przed rokiem robiła porządki i sprzedawała różne rzeczy, a także wyrzucała, jakieś osoby jej pomagały, sama przecież komody nie wyniosła, on też zresztą raz się tam wplątał, przeszukiwał wyrzucone z nadzieją na złom, łypnął okiem do wnętrza i zobaczył dużo żelaza. I ktoś powiedział, że na co ona takie ciężary w domu trzyma…

Wybrnął, znaczy, z tych pudeł, wersja była prawdopodobna, ale prokurator nie popuścił. Spytał z naciskiem, co też więcej, albo kogo, tam widział?

Co do kogo, to Wiesio nikogo nie widział, a co do czegoś, to odniósł wrażenie, że panował tam ogólny nieporządek. Nie wnikał w szczegóły.

I nikogo nie spotkał w pobliżu? Na nikogo się nie natknął w opuszczonym domu? Żywego ducha nie było?

Wiesio się zaparł, że nie było. Uwaga na marginesie stwierdzała, że ewidentnie łgał.

No dobrze, to teraz z i

Owszem, chwilowo posiada.

Brata pa

Zna, dlaczego nie ma znać…

Pa

Z odpowiedzi Wiesia wynikło, że dwojako. Z jednej strony Marlenka zazdrosna i żadnej myśli o Hani znieść nie może, a z drugiej pomyliło jej się. Wódkę z jej bratem pił poprzedniego dnia. Pomieszała daty.

To gdzie w wieczór zbrodni przebywał Antoni Gabryś?

A skąd on ma to wiedzieć, nie pilnował Antosia, Hania się go uczepiła i wytchnąć nie dała. Nie wie, gdzie przebywał Antoni Gabryś.

A znajomych i kumpli Antoniego Gabrysia zna?

No, niektórych owszem. On, Wiesio, nie odludek, bywa w towarzystwie. Ale wątpi czy wszystkich, bo Antoś towarzyski jeszcze bardziej i ma tych kumpli zatrzęsienie.

I nie spytał w tym miejscu, o którego chodzi, co powinien był uczynić. Margines protokółu informował, że w jego głosie pojawiło się wahanie i zwiększona ostrożność. Prokurator i nadkomisarz już swoje wiedzieli. Ja prawie też.

Prokurator skonkretyzował. Czy zna może takiego Kubę, piegowatego na twarzy, on podobno nie miejscowy, przyjezdny.

A nie, skoro przyjezdny, to Wiesio nie wie. Mógł się tam jakiś przyplątać, ale to zapewne chwilowo i Wiesio go sobie nie przypomina. I żaden piegowaty mu jakoś w oko nie wpadł.

A Kamińskiego Patryka zna?

Rzecz dziwna, ale na to pytanie Wiesio nie był przygotowany. Pomilczał bardzo długą chwilę. Możliwe zresztą, że wcześniej swoje zeznania stara

Prokurator najwidoczniej był podobnego zdania. Łagodnym i słodkim głosem powiadomił Wiesia, że obecność Patryka Kamińskiego zarówno w domu Weroniki, jak i w tym opuszczonym, została niezbicie stwierdzona, i to we właściwym czasie. Co miał na myśli, używając określenia „właściwy czas”, nie wyjaśnił i Wiesio mógł sobie wyobrażać, co mu się podobało.

Zdaje się, że nie spodobało mu się nic.



Oznajmił, że owszem, z tym Kamińskim się zetknął, ale tak jakoś przelotnie i nawet nazwiska nie znał, tylko imię. Miał on chyba coś wspólnego z Fiałkowskimi, ale co dokładnie, to on nie wie. Jego różne tam ślady nic go nie obchodzą, nie widział go, w ogóle nie wie, czy go widział więcej niż dwa razy w życiu, imię zapamiętał, bo nietypowe. Tyle wie, że on też nie stąd, a skąd, również go nie obchodzi, może z Warszawy, może z Wrocławia, a może z Gwadelupy. Od razu się zastrzegł, że nie wie, gdzie leży Gwadelupa, tak mu jakoś na myśl przyszła. Tam, w opuszczonym domu, możliwe, że ktoś mu mignął, głowy za to nie da, ale tak mu się wydaje, i możliwe całkiem, że to właśnie ten Patryk. Ciemno było dosyć, źle widać, a jego pudła interesowały, nie zaś ludzkie osoby. Gdzie dokładnie go widział? We drzwiach, tak jakby wychodził, można powiedzieć, że się minęli. Nikogo poza tym nie spotkał, nikogo nie widział, tak postąpił, jak mówił, a jeśli tam ktoś coś w ogóle ukradł, to nie on i proszę bardzo, kto chce, niech szuka. Słowa nie powie na rewizję, nawet bez nakazu.

Więcej się z niego nie udało wydłubać. Na groźbę, że, skoro łże, pójdzie siedzieć, bezczelnie odparł, że żadnego przestępstwa nie popełnił, zatem robi tu za świadka, a świadków jeszcze się nie pudłuje. Czterdzieści osiem godzin mają na niego i ani grosza więcej, a tyle wytrzyma.

Dali zatem na razie spokój Wiesiowi i puścili go luzem.

Chwyciłam obrazek, na który w trakcie czytania łypałam jednym okiem. Owe palce i zelówki były na nim zaznaczone tak, że nawet najtępszy jełop zrozumiałby ich wymowę. Goście nieboszczki Weroniki zróżnicowani zostali graficznie i łatwo było wydedukować kolejność ich występów.

W sypialni widniały właściwie tylko jedne ślady, Antoniego Gabrysia, braciszka narzeczonej. Niewiele ich było ogólnie, więcej butów niż palców, a i butów, zważywszy suchą pogodę i kompletny brak błota, nikt by nie wykrył, gdyby nie ambicje naukowe technika.

– Latać latał, ale o daktyloskopię zadbał – powiedziałam do Janusza. – Miał rękawiczki? Trudno uwierzyć!

– I słusznie. Nie miał. O odciskach papilarnych musiał słyszeć, bo kto nie słyszał, i łapał wszystko przez rozmaite szmaty. Co mu się pod rękę nawinęło.

– Nikt i

– A to od kiedy nie wiesz, jak sąd traktuje logikę i rozum? – zdziwił się Janusz. – Jako dowód, zgoła się te dedukcje nie liczą.

Nadal studiowałam wyrys śladów i nagle zainteresowały mnie szczegóły techniczne.

– Czekaj, a jak oni właściwie to sprawdzili? Zdzierali im te buty z nóg?

– Niekoniecznie. Kazali im stanąć na właściwym podłożu, a pozostałe odcisnęli. Jak się okazało, nikomu z nich nie przyszło do głowy, żeby któreś buty wyrzucić i w ten sposób znalazł się komplet. Ponadto, teraz dopiero, po wnikliwszym badaniu, wyszło na jaw jeszcze coś. Ciekawe, czy to dostrzeżesz, bo rzeczywiście słabo widoczne.

– Czy dostrzegę, czy dostrzegę! – zdenerwowałam się. – Cud boski, że w ogóle widzę cokolwiek w tej zamazanej pajęczynie! I jeszcze słabo widoczne…! Co to ma być?

Pokazał mi jednym ząbkiem widelca.

– Tu. Jedno jedyne miejsce, w korytarzyku przy drzwiach. Kawałek buta tego pierwszego nakrywa kawałek buta Patryka. Malutko, ale wystarczy. Wynika z tego, że pierwszy był nie ów pierwszy, tylko właśnie Patryk, co nie wygląda dla niego najlepiej. Chyba że był u cioci z wizytą w ogóle wcześniej, na przykład poprzedniego dnia.

Zdenerwowałam się bardziej.

– Cholera. Dawaj tego Antosia!

Antoś od pierwszej chwili poszedł w zaparte. Mieli z nim lepszą sytuację, bo jako sprawca zbrodni nie został wykluczony i przesłuchiwano go jako podejrzanego, a nie jako świadka. Alibi nie posiadał, o spędzaniu owego wieczoru bredził rozmaicie, to spał, to był pijany, to na samotny spacer chodził, pomysłowość go opuściła i nic sensownego nie umiał wymyślić, skoro odpadło mu picie wódki z Wiesiem. Wreszcie pokazano mu ślady i wtedy się złamał.

A skoro się złamał, to gruntownie, wystraszyła go zbrodnia, której wypierał się konsekwentnie. No tak, owszem, był tam. Tak jakoś sobie poszedł, nie wiadomo dlaczego, chociaż właściwie dlatego, że Wiesiek mu nagadał o jakimś szmelcu, miała go nieboszczka Fiałkowska wyrzucać czy co, a on miał Wieśkowi pomóc w targaniu tych ciężarów. Ale po pijanemu słuchał, więc możliwe, że coś pomylił i poszedł niepotrzebnie. Nieszczęśliwy przypadek i nic i

No wchodził, no niech będzie, wchodził. Postał tam trochę i tak mu się wydało, że drzwi są otwarte, takie uchylone, no to sprawdził i były, więc wszedł. Ze zdziwienia właściwie, bo to już wieczór, a nieboszczka była ostrożna i zawsze pilnowała zamykania. Więc sobie myślał, że może coś tego…