Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 18 из 59

Bezdomny zakwilił jak ptak i zaczął splatać i rozplatać swoje długie włosy. Ewie wydało się, że przez ułamek chwili dostrzegła po raz pierwszy jedno z jego oczu: wielkie i błękitne jak niebo. Lubiła kłaść się czasem na łące i spoglądać w nieskończoną przestrzeń ponad ziemią. Miała wtedy uczucie, że błękit nawarstwia się, to znowu rozrzedza, granatowieje lub ucieka gdzieś w szaroniebieski przestwór. To właśnie przypominało jej odsłonięte na moment jedno oko Bezdomnego. Moment był tak krótki, że zaraz doszła do wniosku, iż to jej się tylko zdawało. Wszak nikt z ludzi nie miał takich oczu. Takie oczy nie istniały. Oczy, jak by powiedział tato, to precyzyjny mechanizm optyczny, nie zmieniają kolorów i wbrew pozorom, a także poetom, nie mają głębi.

– Skąd tym razem przyjdzie to COŚ, co mnie prześladuje? I jak mam się zachować? Co zrobić z bólem, jeśli jest większy, niż można znieść? Co zrobić ze Złem, które gdzieś blisko się czai? – pytała go, ale bardziej samej siebie.

– Musisz je oswoić. Spróbuj, to nie powi

– Znowu mówisz! – ucieszyła się. – Nie rozumiem, co znaczy “oswoić Zło”. Wytłumacz… – Ale on milczał i nie powiedział więcej ani słowa.

Czarny Ptak odleciał w dniu, w którym Ewa straciła przytomność. Przed jej oczami rozwarła się taka sama bolesna czerń jak wówczas, gdy osiem lat temu wpadła do wilczego dołu. I stało się to równie nagle. Stała przy oknie, zastanawiając się, dlaczego świat wokół niej, wcześniej tak kolorowy, nabiera szaroburych barw, gdy nagle ta szarość zgęstniała, ściemniała i rozlała się przed jej oczami.

A

– Dlaczego on tak biegnie? – pomyślała z nagłym lękiem A

W szpitalu nikt się już nie dziwił, gdy karetka pogotowia przywoziła tę znajomą dziewczynkę. Dotąd lekarze zawsze żartowali, że “do wesela się zagoi”, a żartowali tak, gdy zszywali Ewie rozbitą głowę, wkładali do gipsu nogę, robili rentgen złamanej ręki. Tym razem, po wstępnych badaniach, lekarz nic nie powiedział. W milczeniu przeglądał wyniki analizy krwi, oglądał jakieś wykresy, wpatrywał się w rządki cyfr i znaków na monitorze komputera.

– Do wesela się zagoi, prawda? – usiłowała dodać sobie odwagi A

– …ależ nic mi nie jest! Tym razem naprawdę nic mi nie jest! W każdym razie nie czuję żadnego bólu, ani nie widać, żeby mi coś było. Puśćcie mnie!

Babcia modliła się w głębi duszy, żeby jednak to COŚ było widać. To, co widać, łatwo jest leczyć. To, czego nie widać, jest stokroć gorsze, gdyż skryte głęboko wewnątrz organizmu, może czaić się podstępne, złe, triumfujące.

– Do wesela się zagoi, panie doktorze – znów błagalnie zażartowała A

– Zrobimy jeszcze jedną serię badań. Nigdy nic nie wiadomo. Teraz wyszło tak, jutro wyjdzie inaczej. Może lepiej. Organizm ludzki jest pełen niespodzianek – odparł doktor wymijająco.

– Co to znaczy, że “wyszło tak”? – dociekała A

– Być może… ale podkreślam, że nie ma żadnej pewności – zaznaczył lekarz, nabierając oddechu. – Otóż niewykluczone, ale tylko niewykluczone…

– Niechże pan to z siebie wyrzuci! – krzyknęła A

– Niewykluczone, że to może być białaczka – powiedział szybko, jakby chciał pozbyć się tych słów jak najprędzej. W gabinecie zapadło przeraźliwe milczenie.

– Co mamy robić? – spytała szeptem A

– Nic. Na razie nic. A potem być może też nic. Bo jeśli to białaczka, a nie jakieś… jakieś chwilowe zawirowanie organizmu… Otóż jeśli to jest TA białaczka, ta jej odmiana, o której myślę, no to… no to ona w zasadzie nie poddaje się leczeniu.





– Co pan chce przez to powiedzieć? – wyszeptała A

– Chcę powiedzieć, że wszelkie próby leczenia przemieniłyby ostatnie miesiące życia, dziewczynki w straszliwą, nie kończącą się torturę, która i tak by jej nie uratowała. Takie jest moje zdanie. Być może specjalista powie coś i

– Co by pan zrobił? – powtórzyła A

– Pozwoliłbym jej umrzeć – wyszeptał człowiek w białym fartuchu.

– Pozwoliłby jej pan… – A

“Gdybym umiała się modlić…”, pomyślała, “gdybym umiała, ale nie umiem, choć chyba tylko to mi zostało”.

– Pozwolimy jej umrzeć bez niepotrzebnych cierpień – powiedziała A

Ewa leżała w swoim pokoju na górze, zmęczona badaniami. Chciała spać, choć jeszcze nie zapadł wieczór. Rodzina rozmawiała już ponad godzinę, tłumiąc łzy i ściszając głosy, w strachu, by jakiś dźwięk czy niespokojne słowa nie dotarły do pokoju córeczki.

Było ciepłe, jesie

– …bo to jest tak, jakby ona w ogóle nie miała swojego Anioła Stróża.

– Och, przynajmniej dziś nie mów tych bredni! – zaczął ostrym, agresywnym tonem Jan, lecz zaraz urwał i dodał cicho: – Przepraszam cię, mamo, jestem taki zdenerwowany. Ale zrozum, przecież to nie średniowiecze… za rok wchodzimy w dwudziesty pierwszy wiek! Nie chodzi o jakieś idiotyczne Anioły, ale po prostu o medycynę. Żaden Anioł jej nie uratuje! Za to pewnego dnia naukowcy niewątpliwie odkryją lekarstwo na ten rodzaj białaczki. Tyle że wtedy… wtedy… dla naszej Ewy może być za późno.

Jan skrył łzy gdzieś głęboko, tkwiły tam i gryzły jak drobinki szkła. A

I wtedy usłyszeli nagle tupot bosych stóp na drewnianych schodach i głos dziewczynki:

– Co powiedziałaś, babciu? Powtórz to…

Wszyscy troje podskoczyli nerwowo ku schodom i przybrali nienaturalnie pogodny wyraz twarzy. Babcia zaczęła udawać, że kicha, i stąd w jej ręce znalazła się chusteczka, którą przyłożyła do oczu.