Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 8 из 50

Poznawczy wysiłek człowieka to ciąg z granicą w nieskończoności, a filozofia to próba osiągnięcia tej granicy za jednym zamachem, w krótkim spięciu, dającym pewność wiedzy doskonałej i niewzruszonej. Nauka posuwa się tymczasem swoim drobnym krokiem, podobnym niekiedy do pełzania, a nawet okresami do dreptania w miejscu, lecz dociera w końcu do rozmaitych szańców ostatecznych, wyrytych przez myśl filozoficzną, i nie bacząc wcale na to, że tam właśnie miała przebiegać ultymatywna granica rozumu, idzie dalej.

Jakże nie miało to wprawiać filozofów w rozpacz? Jedną z form takiej rozpaczy był pozytywizm, szczególny przez swą agresywność, ponieważ udawał sojusznika wiernego, a był właściwie likwidatorem nauki. To, co podgryzało i niszczyło filozofię, unieważniając jej wielkie odkrycia, miało zostać teraz srogo ukarane, i pozytywizm, fałszywy aliant, wydał ów wyrok – dowodząc, że nauka niczego nie może naprawdę odkryć, skoro stanowi tylko skrótowy zapis doświadczenia. Pozytywizm pragnął osadzić naukę, zmusić ją niejako do wyznania bezsiły w kwestiach wszelkiej transcendencji (co mu się jednak, jak wiemy, nie udało).

Historia filozofii jest historią kolejnych i nietożsamych odwrotów. Usiłowała najpierw wykryć ostateczne kategorie świata, potem – absolutne kategorie rozumu, a my tymczasem, w miarę kumulowania się wiedzy, dostrzegaliśmy coraz lepiej jej bezbro

To wstępne podstawienie siebie za niewiadomą normy wszechgatunkowej było, powiem ostrzej, nieodpowiedzialne. Usprawiedliwieniem stawała się każdorazowo chęć zrozumienia „wszystkiego” – mająca wartość tylko psychologiczną. Toteż filozofia mówi o ludzkich nadziejach, lękach i pożądaniach daleko więcej, aniżeli o istocie doskonale obojętnego świata, który tylko dla jednodniówek jest wieczną niezmie

Jeżeli nawet poznaliśmy już takie prawa, których żaden postęp dalszy nie obali, nie potrafimy ich odróżnić od tych, które zostaną przekreślane. Toteż filozofów mogłem traktować serio zawsze tylko jako ludzi nękanych ciekawością, ale nie jako głosicieli prawdy. Czy formułując tezy o imperatywach kategorycznych, o stosunku myśli do postrzeżenia, pierwej brali się sumie

Nazwałem sobie ów fenomen stanem wynurzania się; jest nieopisywalny, ponieważ to, co wyłania się z nieświadomości i z trudem, wolno, odnajduje sobie jak gniazda – słowa, istnieje pod postacią całości, jeszcze zanim osiądzie wewnątrz tych gniazd, ale nie potrafię ani jednego napomknienia wykrztusić, które by wyjaśniło, w jakiej właściwie postaci jawi się owa bez- i przedsłowność, zwiastowana tylko dojmującym poczuciem, że oczekiwanie jej nie będzie jałowe. Filozof, który stanów takich nie zna z introspekcji, to człowiek pod względem jakości pewnych mechanizmów mózgowych ode mnie i





Właśnie pod względem bezbro

Czytelnika, który zabrnął aż do tego miejsca i z rosnącym zniecierpliwieniem oczekuje wprowadzenia w meritum sławnej zagadki, spodziewając się, że przyprawię go o dreszcze równie rozkoszne jak te, jakich doznaje na seansach krew mrożących filmów, namawiam, aby książkę moją odłożył, ponieważ się rozczaruje. Nie piszę historii sensacyjnej, lecz opowiadam, w jaki sposób kultura nasza została poddana próbie na kosmiczną – a przynajmniej nie tylko ziemską – uniwersalność i co z tego wynikło. Od początku prac w Projekcie miałem go za taki właśnie sprawdzian, bez względu na to, jakich korzyści spodziewano się po działaniu moim i moich towarzyszy.

Ten, kto śledzi moje wywody, dostrzegł może, że przenosząc problem „myślenia karuzelowego” z relacji między mną a moim tematem na sam ów temat (tj. na stosunek między badaczami a Głosem Pana), wymigałem się niejako z kłopotliwego położenia, ponieważ zarzut „nie ujawnionych źródeł inspiracji” poszerzyłem tak, aż się w nim zmieścił cały Projekt. Ala takie właśnie postępowanie było moim zamiarem, zanim jeszcze wysłuchałem krytycznych uwag. Z przesadą niezbędną dla uwyraźnienia mojej myśli powiem, że w trakcie prac (trudno mi powiedzieć, kiedy dokładnie się to stało) zacząłem podejrzewać, iż „gwiazdowy list” stawał się dla nas, którzy usiłowaliśmy go rozłamać, rodzajem psychologicznego testu skojarzeń, szczególnie skomplikowanego testu Rorschacha. Tak bowiem jak badany, który myśląc, że dostrzega w barwnych plamach anioły lub ptaki złowróżbne, naprawdę dookreśla niewyraźność ukazanego tym, co mu „w duszy gra” – i my usiłowaliśmy za zasłoną niepojętych znaków ustalić obecność tego, co w nas samych przede wszystkim tkwiło.

Podejrzenie to utrudniło mi pracę, a i teraz zmusiło mnie do składania wyznań, jakich wolałbym sobie oszczędzić, uznałem jednak, że naukowiec obezradniony do tego stopnia nie może już uznać swej fachowości za rodzaj wyosobnionego gruczołu czy żuwaczki, nie wolno mu tedy zataić żadnego z najbardziej wstydliwych problemów własnych. Botanik, który klasyfikuje kwiatki, niewielkie ma pole do rzutowania w tak powstające schematy – swoich fantazmatów, urojeń i może aż niecnych namiętności. Badacza mitów starożytnych oczekuje już większe ryzyko, ponieważ – wobec ich nadmiaru – samym wyborem, który uczyni, zaświadczy może o tym raczej, co nurtuje jego sny i jego nienaukową jawę, niż o tym, co stanowi strukturalne niezmie

Ludzie Projektu zmuszeni byli uczynić następny karkołomny krok – podejmując ryzyko przedstawionego rodzaju w jego nie znanych dotąd rozmiarach. Nikt z nas nie wie zatem, w jakiej mierze byliśmy urządzeniami obiektywnej analizy, w jakim – uformowanymi przez współczesność, typowymi dla niej delegatami ludzkości, a w jakim nareszcie każdy sam siebie tylko przedstawiał i natchnieniem hipotez o treściach „listu” była mu – może majaczliwa, może obolała psychika w jej nie kontrolowanych już regionach.