Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 30 из 50

Właściwe procesy syntezy toczyły się w podziemiach gmachu, pod nadzorem maszyn programujących, w pojemnikach otoczonych izolującymi cylindrycznymi powłokami, bo na pewnych etapach przejściowo powstawały dość przenikliwe promieniowania korpuskularne, ustające jednak, gdy synteza dobiegała końca. Główna hala syntezy zajmowała cztery tysiące metrów kwadratowych. Dalsza droga wiodła z niej do tak zwanej srebrnej części podziemia, gdzie – jak w skarbcu – spoczywała podyktowana przez gwiazdy substancja. Był tam okrągły pokój, czy też komora bezokie

Pomieszczenie dzieliła na dwie części szklana płyta; naprzeciw zbiornika ział w niej otwór z zamontowanym w grubym obwałowaniu – zdalnym manipulatorem. Marsh opuścił najpierw dziób szczypiec, podobny do instrumentu chirurgicznego, ku powierzchni płynu, a kiedy go podniósł, z końca zwisała roziskrzona w świetle nić, która nie miała w sobie nic z lepkiej cieczy. Wyglądało to tak, jakby kleisty płyn wydzielił z siebie elastyczne, ale dość twarde włókno, które oscylowało leniwie niczym struna. Gdy znów opuścił manipulator i zręcznie potrząsnął nim tak, że to włókno spadło, powierzchnia płynu, błyskająca odbitym światłem, nie przyjęła go; skurczyło się, zgrubiało, zmienione w rodzaj połyskliwej larwy, i powędrowało robaczkowymi ruchami jak prawdziwa gąsienica, a kiedy dotknęło szkła, zatrzymało się i zawróciło. Wędrówka ta trwała około minuty – potem ów osobliwy twór rozmazał się, jego zarysy jakby się rozpuściły i, wessany, powrócił do macierzy.

Ów trick z „gąsieniczką” był tylko mało znaczącym popisem. Kiedy zgaszono wszystkie światła i powtórzono doświadczenie w ciemności, ujrzałem w pewnej chwili bardzo słaby, ale wyraźny błysk, jakby między dnem zbiornika a stropem zapaliła się na ułamek sekundy gwiazdka. Marsh powiedział mi potem, że nie jest to luminescencja. Gdy nić ulega przerwaniu, w miejscu tym tworzy się warstewka monomolekularna, która już nie jest w stanie utrzymać pod kontrolą procesów jądrowych i powstaje wtedy coś w rodzaju mikroskopijnej reakcji lawinowej – a błysk jest efektem wtórnym, ponieważ uczy

W zespole Grotiusa, który wyprodukował Pana Much, panowały obyczaje wyraźnie odmie

Najpierw, jeszcze w laboratorium, nakładało się odzież ochro

Do Pana Much zstępowałem w asyście dwu ludzi – przewodnikiem był mały Grotius, przy czym ruszyliśmy w drogę dopiero wtedy, gdy, pomanipulowawszy pokrętłami, napuszczono nam tlenu do wnętrza przezroczystej odzieży, tak że każdy z nas stał się podobny do połyskliwego balonu z właściwą pesteczką osoby w środku. Przed wyjściem sprawdzano jeszcze odzież na szczelność, bardzo prosto, zbliżając płomień świecy do poszczególnych części kombinezonu, w którym panowało niewielkie nadciśnienie: operacja ta przypominała zabieg magiczny, jakiegoś okadzania na przykład.





Wszystko to razem komponowało się w całość sole

W osobnym pokoju, z betonową podłogą, rodzaj ocembrowania otaczał pionową studnię. Jeden po drugim zeszliśmy na dół po żelaznej drabince wmurowanej w jej ścianę, nieprzyjemnie szeleszcząc kombinezonami, w niemiłym gorącu, jakie panowało wewnątrz tego odzienia przywodzącego na myśl rybie pęcherze. Na dole biegł wąski chodnik, trochę jakby w starej kopalni, w regularnych odstępach oświetlonych zakratowanymi lampkami. Tych akcesoriów już ludzie Grotiusa nie sprokurowali, o czym donoszę lojalnie; zespół wykorzystał po prostu podziemną część gmachu, która służyć miała ongiś celom bardziej militarnym, bo związanym z wybuchami termojądrowymi poligonu. Kilkadziesiąt metrów dalej mury zalśniły, pokrywała je bowiem lustrzana srebrna blacha. Był to jedyny szczegół taki sam; jak w „srebrnym podziemiu” biofizyków. Lecz tego się właściwie nie zauważało, podobnie jak nie dostrzega się erotycznego charakteru nagości w gabinecie lekarskim; doznawaniem naszym rządzi całość powstającego efektu, a nie własności poszczególnych elementów. Srebro ścian u biofizyków kojarzyło się ze sterylnością jakiegoś przybytku chirurgicznego, a w podziemiu nabierało bardziej tajemniczego charakteru, skoro niby w jakimś panopticum powtarzało wyinaczone odbicia naszych pęcherzowatych postaci.

Daremnie rozglądałem się po otoczeniu szukając dalszej drogi, bo korytarz kończył się szerszym ślepym uchyłkiem. Z boku, na wysokości głowy, widniały drzwiczki żelazne, które Grotius odemknął, i w grubym murze otwarła się wtedy wnęka, rodzaj strzelnicy, przy czym obaj moi towarzysze cofnęli się, abym mógł dokładnie zajrzeć do środka. Otwór zamykało z drugiej strony coś na kształt czerwonawo błyszczącej tafli, jakby to był płat mięsa szczelnie dociśniętego do grubej szyby. Poprzez kaptur, który okrywał mi twarz, przez równomierny podmuch tlenu płynącego z butli, poczułem skórą czoła i policzków ucisk, który zdawał się być efektem nie tylko gorąca. Patrząc dłużej, dostrzegłem bardzo powolny ruch, nie całkiem równomierny, jakby obdartej ze skóry i przylepionej do szkła podeszwy olbrzymiego ślimaka, usiłującego pełzać daremnymi skurczami mięśni. Owa masa za szkłem zdawała się napierać na nie z nieznaną siłą – pełznąć na miejscu powoli, lecz nieusta

Grotius uprzejmie, lecz stanowczo odsunął mnie od wnęki, zamknął na powrót pancerne drzwiczki i wydobył z przewieszonego przez ramię chlebaka szklaną kolbę, po której ściankach łaziło kilka zwykłych pokojowych much. Gdy przybliżył ją do zamkniętej klapy – a uczynił to ruchem wymierzonym i zarazem sole