Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 18 из 61

Zatrzymali się nad strumieniem, aby nabrać wody do manierki - oczywiście niepodobna było jej pić, a nie mogli przeprowadzić na miejscu analizy, potrzebna im była tylko próbka do późniejszych badań. Doktor zerwał jedną z małych roślinek, tworzących smugę różu - i wsadził ją sobie do dziurki od guzika, niczym kwiatek. Łodyżka cała była oblepiona przeświecającymi cięliście kuleczkami, których woń określił Doktor jako rozkoszną; choć nikt tego nie mówił, żal jakoś było rozstawać się z tym tak pięknym miejscem.

Połogi stok, którym podchodzili, zarastały szeleszczące pod stopami mchy.

– Tam coś jest, na szczycie! - wskazał nagle Koordynator. Na tle nieba poruszał się tam w jednym miejscu nieokreślony kształt - w oczy biły co chwila ćmiące błyski, kilkaset kroków od szczytu rozpoznali w owym przedmiocie rodzaj niskiej kopułki, która obracała się na osi. Boki jej pokrywały lustrzane sektory, odrzucając ku nim to promienie słońca, to odbicia fragmentów krajobrazu.

Idąc wzrokiem wzdłuż linii grzbietów, zauważyli drugi podobny twór, a raczej domyślili się jego obecności po regularnym błyskaniu i migotaniu. Iskrzących się punktów odkrywali coraz więcej - regularnie pojawiały się na szczytach, aż po kres horyzontu.

Z przełączki pod wierzchołkiem wzgórza mogli wreszcie zapuścić spojrzenie w głąb niewidocznego dotąd obszaru.

Łagodna pochyłość przechodziła w sfalowane pola, którymi szły długie szeregi spiczastych masztów. Najdalsze ginęły u stóp błękitnej konstrukcji, ledwo przecierającej się przez masyw powietrza. Nad bliższymi powietrze drżało wyraźnie pionowymi słupami, jak mocno rozgrzane. Pomiędzy szpalerami masztów wiły się dziesiątki bruzd, schodziły w pęki, rozwidlały, krzyżowały się i wiodły wszystkie w jedną stronę - ku wschodniej granicy widnokręgu. Tam bladą, rozmazaną mozaiką nieregularnych załamań, podwyższeń, iglic złotawych i srebrzystych rysowało się mrowie zabudowań, zlane dzięki znacznemu oddaleniu w mżącą niebieskawo masę. Nieboskłon był w owej stronie nieco ciemniejszy, a w niektórych miejscach uchodziły weń strugi mlecznej pary i rozpościerały się grzybiasto w cienką warstwę ni to mgły, ni to chmury, w której, kiedy natężyło się do ostateczności wzrok, pokazywały się i znikały drobne, czarne punkciki.

– Miasto… - szepnął Inżynier.

– Widziałem je - wtedy… - równie cicho powiedział Koordynator.

Zaczęli schodzić w dół. Pierwszy szereg masztów czy słupów przeciął im drogę u końca pochyłości.

Wychodziły z gruntu stożkowatą tuleją o czarnej jak smoła powierzchni. Jakieś trzy metry od ziemi kończyła się, dalej biegł słup na pół przezroczysty, z centralnym, przeświecającym jak z metalu trzpieniem, powietrze w górze drgało mocno i słychać było miarowy, głuchy syk.

– To jakieś śmigło? - powiedział na pół pytająco Fizyk.

Zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej jęli dotykać stożkowej osady masztu. Nie poruszyło jej najlżejsze drżenie.

– Nie, tam nic nie wiruje - powiedział Inżynier - nie czuć żadnego ciągu powietrza. To jakiś emitor czy co…

Posuwali się dalej, terenem o łagodnych, płytkich fałdach. Miasto stracili już dawno z oczu, ale nie mogli zbłądzić - nie tylko długie szpalery słupów, ale i liczne bruzdy wśród pól wskazywały kierunek. Od czasu do czasu przemykał w jedną lub drugą stronę świetliście wirujący kłąb, ale zawsze w tak znacznym oddaleniu, że nie próbowali się nawet kryć.

Przed nimi zaciemniał oliwkowożółtą plamą zagajnik. Zrazu chcieli go wyminąć, jak to czyniła linia masztów, że jednak rozpościerał się daleko na obie strony i okrążając go, nałożyliby zbyt wiele drogi, zdecydowali się iść na przełaj przez gąszcz.





Otoczyły ich oddychające drzewa. Zeschłe, pęcherzykowate liście, o powierzchni skrzypiącej nieprzyjemnie pod podeszwami przy każdym kroku, pokrywały ziemię porosłą rurkowatymi roślinkami i białawym mchem. Tu i ówdzie spomiędzy grubych korzeni wysuwały się pyszczki bladych, mięsistych kwiatów o sterczących ze środka, jak szydła, kolcach. Po grubej skórze pni ściekały kropelki aromatycznej żywicy. Idący przodem Inżynier zwolnił naraz i powiedział niechętnie:

– U licha - nie trzeba było tędy iść.

Pośród drzew otwierał się głęboki wykrot, gliniaste ściany pokryte były festonami długich, wężowych porostów. Weszli zbyt daleko, żeby teraz zawracać, zesunęli się więc po ścianie, wymoszczonej gibkimi lianami, na dno, którym ciurkała drobna nić wody. Przeciwległy stok był zbyt stromy, poszli więc dnem wykrotu, wypatrując miejsca, w którym dałoby się wspiąć na górę. Uszli tak ze sto kroków. Zapadlina rozszerzała się, jej brzegi obniżały, zrobiło się nieco jaśniej.

– Co to? - powiedział naraz Inżynier i urwał. Powiew przyniósł mdły, słodkawy czad. Zatrzymali się. Raz obsypywała ich ulewa słonecznych cętek, raz mrok pogłębiał się, wysoko szumiało głuchymi falami oddechu sklepienie drzew.

– Tam coś jest - szepnął Inżynier. Mogli już wejść na drugi brzeg wykrotu, spłaszczony i niski, ale, trzymając się blisko, lekko pochyleni do przodu, postępowali dalej ku ścianie zarośli, przez które chwilami, kiedy powiew tworzył w niej drobne szpary, prześwitywała jakaś wydłużona, blada masa. Grunt stawał się grząski, mlaskał pod stopami. Nie zważali na to. Roztrącone łodygi, okryte groniastymi naroślami, ukazały polankę, zalaną słońcem, drzewa cofały się i schodziły na powrót w głębi, rozdzielone tylko wąską przecinką, z której wybiegała na polankę pojedyncza bruzda. Kończyła się u prostokątnego rowu, otoczonego wyrzuconą gliną - jak wkopani stali w brzeżnym gąszczu, wijące się wolno łodygi z szeleszczącym odgłosem szorowały po ich kombinezonach, groniastymi wypustkami dotykały leniwie stóp i jak gdyby niechętnie cofały się. Stali i patrzyli.

Spiętrzony nad brzegiem rowu woskowy wał wydał im się w pierwszej chwili jednolitą, nabrzękłą bryłą. Straszna woń ledwo pozwalała oddychać. Wzrok z trudnością oddzielał od siebie pojedyncze kształty, w miarę jak je rozpoznawał. Niektóre leżały garbami do góry, i

Uchwyt rąk Doktora na ramionach stojących przy nim ludzi był tak silny, że krzyknęliby, gdyby go poczuli.

Pomału zrobili kilka kroków naprzód.

Zwarci ramionami, zbliżali się coraz bardziej, z oczami wbitymi w to, co wypełniało wykop. Był wielki.

Grube krople wodnistej cieczy, lśniącej w słonecznych cętkach, ściekały po woskowatych grzbietach, po bokach, gromadziły się w zaklęsłych twarzach bez oczu, wydawało im się, że słyszą odgłos, z jakim krople miarowo padają w dół.

Daleki, nadciągający świst sprężył ich mięśnie. W mgnieniu oka rzucili się ku zaroślom, rozdarli ich ścianę, popadali na ziemię, ręce same chwytały kolby eżektorów. Łodygi chwiały się jeszcze przed nimi, kiedy pionowy krąg słabo zaświecił mielonym powietrzem między przeciwległymi drzewami i wtoczył się na polankę.

Kilkanaście kroków przed rowem zwolnił, ale jego świst wzmógł się jeszcze bardziej, zawrotnie rozcinane powietrze świegotało, okrążył rów, zbliżył się do niego, naraz glina buchnęła w górę, rudawy obłok niemal do połowy zakrył świetlistą tarczę, grad okruchów sypał się na zarośla, na nich, przywartych do ziemi, dał się słyszeć tępy, ohydny odgłos, jakby gigantyczna ostroga darła zwał mokrego płótna, wirująca tarcza była już u drugiego końca polanki, znowu się zbliżała, przez moment zatrzymała się w miejscu, jej drżący pion kierował się leniwie to w prawo, to w lewo, jakby nacelowany, nagle przyspieszyła i druga strona rowu okryła się chmurą wyrzucanej z jazgotem gliny. Krąg brzęczał, dygotał w miejscu, zdawał się rozdymać, dostrzegli lustrzane kopułki z obu jego stron, odbijały się w nich pomniejszone drzewa i zarośla, wewnątrz poruszało się coś, niedźwiedziowaty cień, ostro wibrujący dźwięk osłabł nagle i krąg pomknął tą samą bruzdą, którą przybył.