Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 17 из 61

– To drzewo oddycha - mruknął zdumiony Inżynier. Wsłuchiwał się w nieustający odgłos, który, spływając z wysokości, wypełniał cały parów.

– Ale zauważcie, że każde w i

– Dalej! Idziemy dalej! - nawoływał Koordynator, który oddalił się od stojącej grupki na kilkanaście kroków.

Ruszyli za nim. Parów, zrazu dość szeroki, zwężał się, jego dno niezbyt stromo wiodło w górę, aż wyprowadziło ich na kopulaste wzgórze między dwiema spoczywającymi niżej kępami drzew.

– Jak zamkniesz oczy, będzie ci się zdawało, że stoisz na brzegu morza, spróbuj! - powiedział Fizyk do Inżyniera.

– Już wolę nie zamykać oczu - odmruknął Inżynier.

Dochodzili do najwyższego punktu wzniesienia, zbaczając nieco z linii marszu. Przed nimi leżała pofałdowana, różnobarwna okolica, z rozczłonkowanymi zagajnikami oddychających drzew, które migotały oliwkowo i rudo, z jasnymi jak miód stokami gliniastych pagórków i płatami ziemi pokrytej srebrzystym pod słońcem, a szarozielonawym w cieniach mchem. Cały ten obszar przecinały w różnych kierunkach cienkie, wąskie linie. Biegły dnem kotlin, omijały palczasto wysunięte zbocza wzgórz, jedne rude, i

– Drogi! - krzyknął Inżynier, ale sam poprawił się zaraz - nie, to za wąskie na drogi… co to może być?

– Za tym pajęczastym laskiem odkryliśmy coś podobnego - ten trawniczek - powiedział Chemik. Podniósł do oczu lornetkę.

– Nie, tamte były i

– Patrzcie! patrzcie! - drgnęli wszyscy na okrzyk Doktora.

Nad żółtą kreską, która schodziła z rozległego siodła między dwoma pagórkami, w odległości kilkuset metrów sunęło coś przejrzystego. Ów twór odświecał blado w słońcu niczym na wpół przezroczyste, szybko obracające się szprychowe koło. Kiedy znalazł się przez mgnienie na tle nieba, przestał prawie być widoczny i dopiero niżej, u stóp ziemnej skarpy, wybłysnął jaśniej, jako wirujący kłąb, z wielką chyżością spłynął po prostej, minął kępę oddychających drzew, zalśnił przez kontrast z ich ciemną grupą i znikł w ujściu dalekiego wąwozu.

Doktor zwrócił ku towarzyszom pobladłą lekko twarz z pałającymi oczami.

– Ciekawe, co? - powiedział. Pokazał zęby, jakby się uśmiechał, ale w jego oczach nie było wesołości.

– Do diabła, zapomniałem lornetkę - pokaż twoją - zwrócił się Inżynier do Cybernetyka. - Operowe szkła - mruknął pogardliwie i oddał mu lornetkę.

Cybernetyk ujął w garść szklistą kolbę elektrożektora i jakby zważył jego ciężar.

– Myślę, że jesteśmy raczej - kiepsko uzbrojeni - bąknął z wahaniem.

– Dlaczego myślisz zaraz o walce?! - napadł na niego Chemik.

Przez chwilę milczeli, wypatrując okolicę.

– Idziemy dalej, co? - z ociąganiem odezwał się Cybernetyk.

– Oczywiście - odparł Koordynator. - O, drugi! Patrzcie!

Drugi rozwiany błysk, mknący daleko szybciej od tamtego, ciągnął esowatą linią wśród wzgórz, kilka razy zdawał się szybować całkiem nisko nad ziemią, a kiedy przez chwilę pędził prosto w ich kierunku, stracili go całkiem z oczu, dopiero gdy skręcił, znowu pojawiła się rozmazana, mgławo odświecająca tarcza błyskawicznego wirowania.





– Jakiś pojazd czy co… - mruknął Fizyk. Nie odwracając oczu od błysku, który, coraz mniejszy, gubił się już pośród falujących zagajników, dotknął ramienia Inżyniera.

– Skończyłem politechnikę na Ziemi - odparł Inżynier, jakby nie wiedzieć czemu nagle rozdrażniony. - W każdym razie… - dodał z wahaniem - tam jest w środku coś - wypukłego jak czop śmigła.

– Tak, w samym środku błyszczy coś bardzo mocno - przytaknął Koordynator. - Jak wielkie to może być, co o tym sądzisz?

– Jeżeli te drzewa na dole są tej samej wysokości, co tamte, w wąwozie… to co najmniej dziesięć metrów.

– Średnicy? Ja też tak myślę. Co najmniej dziesięć.

– Oba zniknęły tam - wskazał Doktor ostatnią, przesłaniającą dalszy widok, najwyższą linię wzgórz. - A więc i my tam pójdziemy - prawda?

Zaczął schodzić po stoku, wymachując pustymi rękami. Podążyli za nim.

– Musimy przygotować się do pierwszego kontaktu - powiedział Cybernetyk. To gryzł, to oblizywał wargi.

– Tego, co się stanie, nie potrafimy przewidzieć. Spokój, rozwaga, opanowanie - to jedyne dyrektywy, na jakie nas stać - powiedział Koordynator. - Ale może będzie lepiej, jeżeli zmienimy szyk. Jeden zwiadowca na przedzie - i jeden na końcu. I rozciągniemy się trochę bardziej.

– Czy mamy wystąpić otwarcie? Lepiej będzie chyba, jeżeli pierwej postaramy się możliwie dużo zobaczyć - nie zauważeni - szybko powiedział Fizyk.

– No… specjalnie kryć się nie należy, bo to zawsze wygląda podejrzanie. Ale rzeczywiście, im więcej zobaczymy, tym może to być dla nas korzystniejsze…

Rozważając kwestię taktyki, zeszli na dół i po kilkuset krokach dotarli do pierwszej zagadkowej linii.

Przypominała nieco ślad pojedynczego, starego, ziemskiego pługa - grunt był płytko przeorany, jakby skruszony i wyrzucony na obie strony bruzdy, nie szerszej od dwóch dłoni. Porosłe mchem, zaklęsłe smugi, na które natknęli się podczas pierwszej wyprawy, były podobnych wymiarów, ale zachodziła jedna, dość istotna różnica: tam otoczenie bruzdy było nagie, ona zaś sama - porośnięta mchem, tutaj zaś, na odwrót, poprzez jednolitą powłokę białawych porostów wiódł pas zmielonego, obnażonego gruntu.

– Dziwne - burknął Inżynier podnosząc się z klęczek. Wycierał powalane gliną palce o kombinezon.

– Wiecie co? - powiedział Doktor - myślę, że tamte - na północy - muszą być bardzo stare - nie używane od dłuższego czasu i dlatego zarósł je ten tutejszy, rajski mech…

– To możliwe - rzucił Fizyk - ale co to jest? Koło na pewno nie - ślad koła byłby zupełnie i

– Może jednak jakaś maszyna rolnicza? - podsunął Cybernetyk.

– I co, uprawiają grunt na dziesięciocentymetrowej szerokości?

Przekroczyli bruzdę i poszli dalej, na przełaj, ku i

Ledwo migocący pojazd wyprzedził ich i znikł, ruszyli dalej w tę samą stronę. Zagajnik skończył się i szli teraz, z konieczności, szeroko odkrytym terenem, czując się dosyć niepewnie, nieusta

– Ten był chyba ze dwadzieścia metrów wysoki! - syknął z podnieceniem Inżynier. Podnieśli się z ziemi. Między nimi a wzgórzami rozpościerała się wcięta pośrodku kotlina, przepołowiona dziwnie kolorową smugą. Znalazłszy się całkiem blisko, dostrzegli strumyk o jasnym, piaszczystym dnie, przeświecającym spod wody. Oba jego brzegi mieniły się od barw; płynąca woda była obramowana pasem błękitnawej zieleni, na zewnątrz niego biegł pas bladego różu, a jeszcze dalej - iskrzyły się jak srebro wiotkie rośliny, przetykane gęsto dużymi jak ludzka głowa, puszystymi kulami - nad każdą wznosił się trójpłatowy kielich ogromnego kwiatu, białego jak śnieg. Zapatrzeni w tę niezwykłą tęczę, zwolnili kroku - kiedy dochodzili do puszystych kuł, naraz najbliższe białe „kwiaty” zadrgały i powoli uniosły się w powietrze. Wisiały chwilę drgającym stadkiem nad ich głowami, wydając słabe brzęczenie, a potem wzbiły się w górę, błysnęły w słońcu oślepiającą bielą rozwirowanych „kielichów” i odleciały, aby przysiąść w gąszczu jasnych kuł po drugiej stronie strumienia. Tam gdzie dochodziła do niego bruzda, brzegi łączył jak mostek łuk szklistej substancji, podziurawiony w regularnych odstępach okrągłymi otworami. Inżynier spróbował nogą wytrzymałości mostka i powoli przeszedł na drugą stronę - ledwo się tam znalazł, znowu trysnęły mu spod stóp chmary białych „kwiatów” i kołowały nad nim niespokojnie jak spłoszone stadko gołębi.