Страница 19 из 90
A więc Stiopa jęknął. Chciał zawołać służącą Grunię i polecić jej, żeby mu przyniosła piramidon, lecz pomimo wszystko zdał sobie sprawę, że żadnego piramidonu Grunia mieć nie może. Próbował wezwać na pomoc Berlioza, dwukrotnie zajęczał: “Misza… Misza…”, ale jak się sami domyślacie, odpowiedzi nie otrzymał. W mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza.
Poruszył palcami nóg i zrozumiał, że leży w skarpetkach. Drżącą dłonią przesunął po biodrze, żeby stwierdzić, czy ma na sobie spodnie, czy nie, lecz nie stwierdził tego. Wreszcie widząc jasno, że jest samotny i porzucony przez wszystkich, że nikt mu nie chce pomóc, postanowił wstać, choćby miało to być ponad ludzkie siły.
Rozkleił zlepione powieki i ujrzał w lustrze człowieka ze sterczącymi na wszystkie strony włosami, z opuchniętą, pokrytą czarna szczeciną fizjonomią, z zapłyniętymi oczyma. Człowiek ów miał na sobie brudną koszulę, krawat, kalesony i skarpetki.
Takim Stiopa zobaczył siebie w lustrze, a obok lustra zauważył nie znanego sobie człowieka, ubranego na czarno i w czarnym berecie.
Usiadł na łóżku i, na ile był w stanie, wytrzeszczył na nieznajomego przekrwione oczy. Milczenie naruszył gość wypowiadając niskim, ciężkim głosem z cudzoziemskim akcentem następujące słowa:
— Dzień dobry, najmilszy dyrektorze!
Nastąpiła pauza, po której nadludzkim wysiłkiem przemówił Stiopa:
— Czego pan sobie życzy? — i sam zdumiał się nie poznając własnego głosu. Słowo “czego” zostało wypowiedziane falsetem, “pan” — basem, a “życzy” — w ogóle nie wydostało się na świat boży.
Nieznajomy uśmiechnął się życzliwie, wyjął duży złoty zegarek z brylantowym trójkątem na kopercie, zegarek zadzwonił jedenaście razy, a gość powiedział:
— Jedenasta. Dokładnie od godziny oczekuję na pańskie przebudzenie, ponieważ wyznaczył mi pan spotkanie na dziesiątą. Więc jestem!
Stiopa namacał spodnie leżące na krześle, wyszeptał:
— Przepraszam… — włożył je i ochrypłym głosem zapytał: — czy może mi pan podać swoje nazwisko?
Mówienie przychodziło mu z trudem. Przy każdym wypowiedzianym słowie ktoś wtykał mu igłę w mózg, co powodowało piekielny ból.
— Jak to? Mojego nazwiska też pan nie pamięta? — tu nieznajomy znowu się uśmiechnął.
— Przykro mi… — zachrypiał Stiopa czując, że kac obdarzył go właśnie nowym upominkiem. Podłoga przed łóżkiem gdzieś uniknęła i wydało się Stiopie, że za sekundę poleci głową na dół do wszystkich diabłów, w otchłań bez dna.
— Drogi dyrektorze — powiedział z przenikliwym uśmiechem gość — nie pomoże panu żaden piramidon. Niech się pan zastosuje do starej, mądrej zasady. Klin należy wybijać klinem. Jedyne, co może przywrócić panu życie, to dwie wódki pod pikantną, gorącą zakąskę.
Stiopa był człowiekiem sprytnym i mimo swego tragicznego stanu zrozumiał, że skoro już ktoś go zastał w takim położeniu, to najlepiej będzie przyznać się do wszystkiego.
— Szczerze mówiąc — zaczął ledwie obracając językiem — to wczoraj troszeczkę…
— Ani słowa więcej! — zawołał gość i odjechał z fotelem na bok.
Stiopa wybałuszając oczy zobaczył, że na malutkim stoliku stoi taca, na której leży pokrojony biały chleb, prasowany kawior w salaterce, marynowane borowiki na talerzyku, przykryty pokrywką rondelek i wreszcie wódka w pojemnej karafce pozostałej w spadku po jubilerowej. Szczególnie wstrząsające wrażenie na Stiopie wywarło to, że karafka spotniała z zimna. Było to zresztą całkowicie zrozumiałe — spoczywała bowiem w wiaderku napełnionym lodem. Jednym słowem stół był nakryty fachowo, ze znajomością rzeczy.
Nieznajomy nie pozwolił na to, by zdumienie Stiopy narosło aż do chorobliwych granic, i zręcznie nalał mu z pół szklanki wódki.
— A pan? — pisnął Stiopa.
— Z przyjemnością!
Drżącą ręką Stiopa podniósł kieliszek do ust, zaś nieznajomy jednym haustem przełknął zawartość swojego. Żując kawior Stiopa wykrztusił:
— A pan… niczym pan nie przegryzie?
— Proszę mi wybaczyć, ale ja zwykłem pijać bez zakąski — odparł nieznajomy i nalał następną kolejkę. Zdjął z rondelka pokrywkę — okazało się, że są tam parówki w sosie pomidorowym.
I oto sprzed oczu Stiopy znikła paskudna zieloność, słowa dały się już wymawiać, a co najważniejsze, Stiopa zaczął sobie coś niecoś przypominać. To mianowicie, że wczoraj był w Schodni, w podmiejskiej willi autora skeczów Chustowa, i że pojechali tam razem z Chustowem taksówką. Przypomniał sobie nawet, że złapali tę taksówkę pod “Metropolem” i że był jeszcze z nimi jakiś aktor, nie aktor… z walizkowym patefonem. Tak, tak, tak, to było w tej willi! I jeszcze — teraz to sobie przypomniał — psy wyły, kiedy puszczali ten patefon. Tylko dama, którą Stiopa chciał pocałować, pozostawała w dalszym ciągu niewyjaśniona… diabli wiedzą, co za jedna… zdaje się, że pracuje w radio, a zresztą może i nie…
Tym sposobem dzień wczorajszy powolutku się przejaśniał, ale Stiopę obecnie bardziej interesował dzień dzisiejszy, a w szczególności fakt pojawienia się w sypialni nieznajomego, w dodatku z wódką i zakąską. Oto jest coś, co dobrze byłoby wyjaśnić!
— No cóż, teraz mam nadzieję, przypomniał pan sobie moje nazwisko?
Ale Stiopa tylko wstydliwie uśmiechnął się i rozłożył ręce.
— A jednak! Czuję, ze po wódce pił pan portwajn. Na litość, któż tak postępuje!
— Chciałbym, żeby to zostało między nami — przymilnie poprosił Stiopa.
— Ależ naturalnie! Ale za Chustowa, rozumie się, nie mogę zaręczyć!
— To pan zna Chustowa?
— Wczoraj widziałem przelotnie tego typa w pana gabinecie, ale wystarczy jeden rzut oka na tę twarz, żeby stwierdzić, że to drań, plotkarz, karierowicz i wazeliniarz.
“Szczera prawda” — pomyślał Stiopa zdumiony tak trafną, dokładną i zwięzłą charakterystyką Chustowa.
Tak więc dzień wczorajszy powoli układał się z kawałków, ale mimo to trwoga nie opuszczała dyrektora Varietes. Rzecz w tym, że w owym wczorajszym dniu ziała przeogromna czarna dziura. Niech mówią, co chcą, ale tego czarnego gościa razem z jego beretem Stiopa w swoim gabinecie wczoraj z pewnością nie oglądał.
— Profesor czarnej magii Woland — dostojnie powiedział gość, a widząc zakłopotanie Stiopy opowiedział mu wszystko od początku.
Wczoraj profesor przyjechał z zagranicy do Moskwy, niezwłocznie stawił się u Stiopy i zaproponował, że wystąpi w Varietes. Stiopa zadzwonił do Stołecznej Komisji Nadzoru Widowisk, uzgodnił sprawę (Stiopa na to zbladł i zamrugał powiekami), a następnie podpisał z profesorem Wolandem kontrakt na siedem koncertów (Stiopa otworzył usta) oraz umówił się, że Woland wpadnie do niego dzisiaj o dziesiątej rano, by uzgodnić szczegóły… Więc przyszedł. Powitała go służąca Grunia, wyjaśniła, że sama dopiero co weszła, że jest tu na przychodne, że Berlioza nie ma w domu, jeżeli natomiast gość pragnie widzieć dyrektora, to niech idzie sam do sypialni. Stiepan Bogdanowicz sypia tak mocno, że ona, Grunia, nie podejmuje się go obudzić. Kiedy artysta zobaczył, w jakim stanie znajduje się dyrektor, posłał Grunię do pobliskiego sklepu po wódkę i zakąskę oraz do apteki po lód i…
— Pozwoli pan… — zaskomlał przybity Stiopa i zaczął szukać portfela.
— Ależ co znowu! — zawołał profesor i o niczym podobnym nie chciał nawet słyszeć.
Tak więc wódka i zakąska stały się zrozumiałe, a mimo to przykro było patrzeć na Stiopę — absolutnie nie przypominał sobie żadnego kontraktu i głowę dałby, że nie widział wczoraj tego Wolanda. Owszem, Chustow tak, ale żadnego Wolanda nie było.
— Pan pozwoli, że obejrzę nasz kontrakt — cicho poprosił Stiopa.
— Ależ oczywiście… oczywiście…
Stiopa spojrzał na dokument i zmartwiał. Wszystko było jak należy. Po pierwsze, jego, Stiopy, własnoręczny zamaszysty podpis… ukośna adnotacja na boku sporządzona ręką dyrektora finansowego Rimskiego zezwalająca na wypłacenie artyście Wolandowi dziesięciu tysięcy rubli a conto należnych mu za siedem koncertów trzydziestu pięciu tysięcy. Co więcej, do kontraktu załączone było pokwitowanie Wolanda na owe otrzymane już dziesięć tysięcy!