Страница 18 из 90
Oto i las już się skończył, pozostał za nimi, i rzeka umknęła gdzieś w bok, na spotkanie ciężarówki wybiegły różne różności — jakieś parkany, budki dla strażników, przy nich sagi drzewa, wieże wysokiego napięcia i jakieś maszty, a na nich szpule, usypiska gruzu, poprzecinane kanałami skrawki ziemi — jednym słowem, czuło się, że za moment ukaże się Moskwa, że jest tuż tuż, za najbliższym zakrętem, że zaraz runie na ciebie znienacka i od razu pochłonie.
Trzęsło i rzucało Riuchina na wszystkie strony. Jakiś pieniek, na którym starał się usiedzieć, co chwila usiłował wymknąć się spod niego. Po całej skrzyni ciężarówki suwały się restauracyjne serwety porzucone tu przez milicjanta i Pantielejmona, którzy już wcześniej pojechali do miasta trolejbusem. Riuchin myślał nawet przez chwilą, żeby je pozbierać, ale nie wiedzieć czemu zasyczał z wściekłością: “Niech je szlag trafi! Po kiego licha zawracam sobie nimi głowę jak idiota?…” — kopnął serwety i w ogóle przestał na nie patrzeć.
Był w okropnym stanie ducha. Stawało się jasne, że po pobycie w domu udręki pozostał mu ciężki uraz. Starał się zrozumieć, co go właściwie tak gnębi. Korytarz z niebieskimi żarówkami, który tak wrył mu się w pamięć? Myśl o tym, że nie ma na świecie straszliwszego nieszczęścia niż obłęd? Tak, tak, oczywiście to też. Ale to przecież banał. Jest coś jeszcze. Ale co? Poczucie krzywdy, tak, właśnie to. I te krzywdzące słowa, które rzucił mu w twarz Bezdomny. Nieszczęście polegało nie na tym, że były one obraźliwe, ale na tym, że zawierały prawdę.
Poeta już się nie rozglądał, siedział wpatrzony w brudną podłogę, mrucząc coś, wyrzekając, jątrząc swoje rany.
Cóż, wiersze… On, Riuchin, ma już trzydzieści dwa lata! Rzeczywiście, co będzie dalej? — Dalej będzie pisał po kilka wierszy rocznie? — I tak do późnej starości? — Tak, do starości. — Co mu przyniosą te wiersze? Sławę? “Co za bzdura! Przynajmniej sam siebie nie próbuj oszukiwać. Sława nigdy nie stanie się udziałem tego, kto pisze niedobre wiersze. Ale dlaczego one są niedobre? Iwan powiedział prawdę, szczerą prawdę!” — bez litości dla siebie skonstatował Riuchin.
Zatruty neurastenią poeta zachwiał się, podłoga przestała się pod nim kołysać. Uniósł głowę i spostrzegł, że już od dawna jest w Moskwie, co więcej, że nad miastem jest już świt, że obłoki przeświecają złotawo, że jego ciężarówka stoi, ponieważ utknęła w potoku i
Jakieś dziwaczne myśli napłynęły nagle do głowy cierpiącego poety: “Oto przykład prawdziwej kariery… — w tym momencie Riuchin wstał w całej okazałości i nawet rękę wzniósł, nie wiadomo dlaczego nacierając na człowieka z żeliwa, który nic mu nie zawinił — a przecież wszystko, co robił w życiu, cokolwiek się z nim działo, wszystko to obracało się na jego korzyść, wszystko to przyczyniało mu sławy. Ale co on właściwie takiego zrobił? Nie pojmuję… Czy coś naprawdę niezwykłego jest w tych słowach: “Zamieć mgłami niebo kryje…”? Nie rozumiem!… Miał szczęście, miał po prostu szczęście! — nagle jadowicie stwierdził Riuchin i poczuł, że ciężarówka drgnęła — strzelał do niego ten białogwardzista, strzelał, zgruchotał mu biodro i w ten sposób zapewnił nieśmiertelność…”
Kolumna samochodów ruszyła. Kompletnie chory, a nawet nagle postarzały, poeta w dwie minuty później wchodził na werandę Gribojedowa. Na werandzie było już prawie pusto. W kącie piło jakieś towarzystwo, a na środku kręcił się znajomy konferansjer w tiubietiejce i z kielichem “Abrau” w dłoni. Archibald Archibaldowicz serdecznie powitał obładowanego serwetami Riuchina i niezwłocznie uwolnił poetę od przeklętych szmat. Gdyby Riuchin nie był tak wymęczony pobytem w klinice i jazdą na ciężarówce, z pewnością sprawiłaby mu wiele satysfakcji upiększona zmyślonymi szczegółami opowieść o wydarzeniach w klinice. Ale teraz nie miał do tego głowy, zresztą nawet człowiek tak mało spostrzegawczy jak Riuchin teraz, po torturach, jakie przeżył w ciężarówce, po raz pierwszy przenikliwie popatrzył na pirata i zrozumiał, że ten, chociaż zadaje pytania i nawet wykrzykuje “ajajaj!”, nie jest bynajmniej ciekaw losu Bezdomnego i nawet ani trochę mu nie współczuje. “Brawo! Ma rację!” — z cyniczną, samounicestwiającą złośliwością pomyślał Riuchin, przerwał swoją opowieść o schizofrenii i poprosił:
— Szefie, niech mi pan da małą wódkę…
Korsarz przybrał współczujący wyraz twarzy i szepnął:
— Rozumiem… chwileczkę… — i dał znak kelnerowi.
W kwadrans później zgarbiony nad certą Riuchin wychylał samotnie kieliszek za kieliszkiem całkowicie przekonany, że w jego życiu nic już się nie da naprawić, że pozostaje mu tylko zapomnienie. Pogodził się z tym nawet.
Poeta zmarnował swą noc, podczas kiedy i
7. Fatalne mieszkanie
Gdyby następnego dnia rano ktoś powiedział tak: “Stiopa! Jeżeli natychmiast nie wstaniesz, zostaniesz rozstrzelany!” — Stiopa odpowiedziałby słabym, ledwie dosłyszalnym głosem: “Rozstrzeliwujcie mnie, róbcie ze mną, co chcecie, za nic nie wstanę”.
Cóż tu mówić o wstawaniu — Stiopie wydawało się, że nawet oczu nie zdoła otworzyć, a jeżeli tylko spróbuje zrobić coś podobnego, potworna błyskawica rozwali mu głową na kawałki. W głowie tej kołysał się olbrzymi dzwon, pod powiekami przepływały brązowe plamy z ognistozieloną obwódką. Na domiar wszystkiego Stiopę mdliło, przy czym wydawało mu się, że mdłości te wiążą się w jakiś sposób z natrętnymi dźwiękami patefonu.
Starał się coś sobie przypomnieć, ale przypomniał sobie tylko jedno, że to było chyba wczoraj, że stał gdzieś, nie wiadomo gdzie, z serwetką w ręku i usiłował pocałować jakąś nieznajomą damę, przy czym zapowiadał, że następnego dnia, dokładnie o dwunastej w południe, złoży jej wizytę. Dama wymawiała się, mówiła: “Nie, nie, jutro nie będzie mnie w domu!”, a Stiopa upierał się: “Ale ja i tak przyjdę!”
Co to jednak była za dama, która jest teraz godzina jaki to dzień tygodnia, którego dziś — o tym Stiopa nie miał bladego wyobrażenia i, co najgorsze, nie miał również najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje. Postanowił wyjaśnić przynajmniej ten ostatni problem i w tym celu rozkleił zlepione powieki lewego oka. W półmroku coś mętnie połyskiwało. Stiopa rozpoznał wreszcie tremo i zrozumiał, że leży na wznak we własnym łóżku, to znaczy w byłym łóżku wdowy po jubilerze, w swojej sypialni. W tym momencie coś w jego głowie eksplodowało z taką siłą, że jęknął i zamknął oczy.
Wyjaśniamy — Stiopa Lichodiejew, dyrektor teatru Varietes, ocknął się rano w swoim mieszkaniu, które dzielił z nieboszczykiem Berliozem, w wielkim, mającym kształt podkowy, pięciopiętrowym domu na ulicy Sadowej.
Stwierdzić tu należy, że mieszkanie to — numer pięćdziesiąt — od dawna cieszyło się, jeśli nie złą, to w każdym razie wątpliwą sławą. Jeszcze dwa lata temu właścicielką jego była wdowa po jubilerze, A
I nagle, przed dwoma laty, w mieszkaniu zaczęły się dziać rzeczy niepojęte — jego mieszkańcy jeden po drugim znikali bez wieści.
O zaginionych i o przeklętym mieszkaniu w całym domu długo opowiadano najróżniejsze legendy, a następnie zamieszkał tu nieboszczyk Berlioz z małżonką oraz wyżej wymieniony Stiopa, również z żoną. Jasne, że skoro tylko zadomowili się w fatalnym mieszkaniu, zaczęło się diabli wiedzą co! Przede wszystkim w ciągu miesiąca przepadły obie żony, co prawda nie bez wieści. O żonie Berlioza opowiadano, że ktoś widział ją podobno w Charkowie z jakimś baletmistrzem, żona Stiopy natomiast znajdowała się jakoby na Bożedomce, gdzie, jak plotkowano, dyrektor Varietes, wykorzystując swoje nadzwyczajne stosunki, załatwił dla niej pokój, pod tym wszakże warunkiem, że jej noga nie postanie więcej na Sadowej…