Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 9 из 48

– Ach, tak…

– Tak… to prosta sprawa… Przyznaję, przekroczyłem moje kompetencje, pozostawiając go nadal. Aby mnie wkopać, posłano pana prosto do starego… intryga.

– Ależ… ja przypadkowo wszedłem do jego pokoju! - wyrwało mi się. Nim pożałowałem tych słów, oficer uśmiechnął się krzywo.

– Skąd może pan wiedzieć, co czekało w przyległych pokojach - mruknął, spuszczając oczy.

– Jak to…

Widmo szeregu takich samych, siworóżowych staruszków w okularach ze złotego drutu, którzy uśmiechali się cierpliwie, czekając za swymi biurkami, ich nieskończonej galerii wewnątrz schludnych, jasnych pokoi - wyroiło się z jego słów, aż zadrżałem wewnętrznie.

– Więc nie tylko w tym pokoju?

– Oczywiście, musimy pracować bez ryzyka…

– I w tych i

– I ci wszyscy i

– Podstawieni, rozumie się…

– Dla kogóż oni pracują?

– Dla nas - i dla nich. Pan wie przecież, jak to jest - ale że trzymamy ich mocno, dla nas pracują - wydajniej…

– Zaraz… ale co on mi plótł? O planach mobi… o tysięcznych wariantach oryginału…

– Och, to był szyfr… rozpoznawczy szyfr… hasło… pan go nie rozumiał, bo to był ich szyfr… a on sądził na pewno, że pan nie chce rozumieć, czyli wie już o jego zdradzie. My wszyscy przecież nosimy napierśne deszyfratory… Rozpiął mundur na piersiach i pokazał mi ukryty pod koszulą płaski aparat. Przypomniałem sobie, jak oficer, który wiózł mnie windą, przyciskał ręką serce.

– Wspomniał pan o intrydze. Czyja to była intryga? Oficer zbladł. Powieki zatrzepotały mu, opadły; siedział kilka sekund z zamkniętymi oczami.

– Wysoko… - szepnął. - Wysoko mierzono we mnie, ale jam niewi

– I co?

– I umorzyć tę sprawę, to potrafiłbym się…





Nie dokończył. Badał z bliska powierzchnię mojej twarzy. Widziałem szklące się białka jego znieruchomiałych, rozszerzonych oczu. Palcami rąk, zwartych na kolanach, gładził, pieścił, skubał mundurowe sukno.

– Dziewięćset sześćdziesiąt siedem przez osiemnaście przez czterysta trzydzieści dziewięć - szepnął błagalnie.

Milczałem.

– Czterysta… czterysta jedenaście… sześć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt cztery przez trzy… Nie? To przez czterdzieści pięć! Przez siedemdziesiąt!!! - zaklinał mnie jego dygocący głos. Zachowałem milczenie. Blady jak ściana - wstał.

– Dzie… dziewiętnaście… - spróbował jeszcze. Zabrzmiało to jak jęk.

Nie odezwałem się. Z wolna zapiął mundur.

– To tak? - powiedział. Rozumiem. Szesnastka… dobrze… wedle… przepraszam pana.

Nim otrząsnąłem się z wrażenia, wyszedł do przyległego pokoju.

– Panie! - krzyknąłem. - Czekajże! Ja…

Za nie domkniętymi drzwiami huknął strzał, któremu zawtórował łomot padającego ciała. Zdrętwiały, ze zjeżonymi włosami, stałem na środku pokoju. Uciekać! Uciekać!!! - wyło mi w głowie, zarazem, zmieniony w słuch, łowiłem odgłosy płynące wciąż jeszcze z sąsiedniego pokoju. Coś stuknęło słabo, jakby obcas pukał w podłogę. Jeden jeszcze szelest… i cisza. Zupełna cisza. W szparze uchylonych drzwi ciemniała mundurowa nogawka. Nie spuszczając z niej oka, wycofałem się ku wyjściu, ślepo namacałem klamkę, nacisnąłem ją…

Korytarz - sprawdziłem dwoma kosymi spojrzeniami - był pusty. Zamknąłem drzwi, odwróciłem się i przywarłem do nich plecami. Naprzeciw, z ręką niedbale wspartą o framugę, stał w otwartych drzwiach przysadkowaty oficer i patrzał na mnie bez ruchu. Wnętrzności runęły mi w pustkę. Przestałem oddychać, coraz bardziej płaski pod jego znudzonym trochę, leniwym wzrokiem. Twarz jego, szeroka, o tęgich policzkach, wyrażała rosnący niesmak. Wyjął z kieszeni jakiś drobny przedmiot - scyzoryk? - podrzucił go raz, drugi, trzeci, wciąż na mnie patrząc, uchwycił mocno, pociągnął wskazującym palcem - z cichym trzaskiem wyskoczyło ostrze. Popróbował go brzuścem kciuka. Uśmiechnął się samymi kątami warg. Przymknął powoli powieki, jakby mówił „tak”, cofnął się do swego pokoju i zamknął drzwi. Stałem i czekałem. W ciszę wpłynął nosowy, daleki śpiew wznoszącej się gdzieś windy. Osłabł, znikł - i znowu słyszałem tylko własną krew. Odlepiłem ręce od lakierowanych drzwi. Czy dziurka od klucza patrzała? Nie. Była czarną plamką. Jeden krok, drugi, trzeci… szedłem… szedłem… znowu sam, wśród niezliczonych korytarzy, schodzących się, rozchodzących, bezokie

Nie wiem, jak długo spałem. Budziłem się nadzwyczaj powoli, przezwyciężając niekształtne, spiętrzone we wrotach jawy, bezwładne, choć nieważkie przeszkody. Odtrąciłem wreszcie ostatnią, jak trumie

Leżałem na wznak u stóp marmurowego podestu wa