Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 99 из 116



Conklin przetoczył się po ziemi, patrząc na kolumny mauzoleum – oczekiwał stamtąd ognia karabinu, którego siła wyniosłaby napastnika w powietrze. Nie! Człowiek z Treadstone znowu potoczył się po ziemi, tym razem w prawo, z twarzą zniekształconą szokiem, ze wzrokiem dziko wbitym w… Był jeszcze jeden człowiek!

Bourne zrobił unik, rzucając się do tyłu w chwili, kiedy rozległa się seria czterech strzałów, z których trzy odbiły się rykoszetem i poszybowały w dal. Jason przeturlał się po ziemi kilkanaście razy, wyciągając zza paska rewolwer. W strugach deszczu zobaczył mężczyznę, sam zarys sylwetki nad nagrobkiem. Oddał dwa strzały i człowiek padł.

Parę metrów dalej Conklin miotał się po mokrej trawie, usiłując rozpaczliwymi ruchami rąk odszukać rewolwer. Bourne poderwał się i w mgnieniu oka ukląkł obok człowieka z Treadstone, jedną ręką przytrzymując go za mokre włosy, a drugą przyciskając mu lufę automatu do czaszki. Od strony kolumn mauzoleum dobiegł długi, przeraźliwy wrzask. Przez chwilę narastał z dziwną mocą, a potem umilkł.

– To twój wynajęty rewolwerowiec – powiedział Jason odwracając głowę Conklina na bok. – Treadstone zatrudnia bardzo dziwnych ludzi. Kim był ten drugi? Z jakiej celi śmierci go wyciągnęliście?

– Był lepszym człowiekiem niż ty – odparł Conklin z wysiłkiem; jego twarz, mokra od deszczu, błyszczała w świetle leżącej nie opodal latarki. – Oni wszyscy są lepsi. Stracili tyle samo co ty, ale nie zdradzili. Na nich możemy liczyć.

– Nie uwierzysz w nic, co ci powiem. Bo nie chcesz uwierzyć!

– Ponieważ wiem, kim jesteś i co zrobiłeś! Przed chwilą wszystko sam potwierdziłeś! Mnie możesz zabić, ale oni i tak cię dostaną. Ty jesteś z tych najgorszych. Uważasz, że jesteś nadzwyczajny! Zawsze tak myślałeś! Widziałem cię w Phnom-Penh – tam wszyscy byli przegrani, ale ciebie to nie ruszyło. Tylko ciebie jednego! A potem w „Meduzie”! Delta nie miał żadnych zasad! To zwierzę chciało tylko zabijać. Tacy właśnie zdradzają. Ja też przeżyłem swoje, ale nigdy nie zdradziłem. No, dalej! Zabij mnie! Będziesz mógł wrócić do Carlosa. Ale wszyscy się zorientują z chwilą, kiedy ja nie wrócę! Będą cię ścigać, aż cię dopadną. No, strzelaj!

Conklin krzyczał, ale Bourne prawie go nie słyszał; dwa słowa dudniły mu w skroniach falami bólu. Phnom-Penh! Phnom-Penh. Śmierć na niebie, z nieba. Śmierć młodych i najmłodszych. Skrzek ptaków, wycie maszyn i fetor dżungli… i brzegu rzeki. Znowu był oślepiony, znowu w ogniu.

Człowiek z Treadstone wydostał się spod niego. Jego kalekie ciało pełzło w panice, podciągając się na rękach. Jason zamrugał oczami, usiłując skupić myśli. Nagle instynktownie wyczuł, że powinien wycelować i strzelić. Conklin odnalazł broń i podnosił lufę! Ale Bourne nie mógł pociągnąć za spust.

Dał nura w prawo, przetoczył się po ziemi i dotarł do marmurowych kolumn mauzoleum. Conklin strzelał na oślep, jako że kulejąc nie mógł dokładnie wymierzyć. Po chwili strzelanina ucichła. Jason wstał i wyjrzał zza mokrego kamienia. Podniósł swój automat; musi zabić tego człowieka, bo inaczej on zabije jego i Marie, łącząc ich oboje z Carlosem.

Conklin żałośnie kuśtykał ku bramie, odwracając się co chwilę z wyciągniętym pistoletem; zmierzał do samochodu zaparkowanego przy drodze. Bourne podniósł automat, kulejąca postać była w zasięgu strzału. Ułamek sekundy i będzie po wszystkim, jego wróg z Treadstone zginie, a śmierć ta przyniesie nową nadzieję, bo przecież w Waszyngtonie są jacyś rozsądni ludzie.

Nie był w stanie tego zrobić, nie mógł pociągnąć za spust. Opuścił broń i stał, biernie obserwując, jak Conklin wsiada do samochodu.

Samochód. Musi wrócić do Paryża. Jest jeszcze szansa. Zawsze istniała. Ona tam jest!

Zapukał do drzwi; jego umysł pracował w szalonym tempie, analizował fakty i akceptował je lub natychmiast odrzucał, opracowując strategię. Marie rozpoznała pukanie i otworzyła drzwi.

– Mój Boże, jak ty wyglądasz! Co się stało?

– Nie mam czasu – odpowiedział, pędząc przez pokój do telefonu. – To była zasadzka. Są przekonani, że zdradziłem i sprzedałem się Carlosowi.

– Co takiego?

– Twierdzą, że poleciałem w zeszłym tygodniu do Nowego Jorku, i zabiłem tam pięć osób… w tym brata. – Jason na chwilę przymknął oczy. – Był jakiś brat – wciąż jest. Nie wiem, nie mogę teraz o tym myśleć.

– Przecież wcale nie wyjeżdżałeś z Paryża. Możesz to udowodnić!

– Jak? Zdążyłbym tam i z powrotem w osiem, dziesięć godzin. Te parę godzin bez alibi im wystarcza. Kto to potwierdzi?

– Ja. Byłeś ze mną!

– Oni myślą, że ty też jesteś wplątana – powiedział Bourne, podnosząc słuchawkę i wybierając numer. – Kradzież, zdrada, Port Noir, cały ten cholerny bigos. Łączą ciebie z moimi sprawami. Carlos uknuł wszystko co do najmniejszego fragmentu odcisków palców. Chryste! Ależ on to opracował!

– Co robisz? Do kogo dzwonisz?

– Mamy punkt zaczepienia, pamiętasz? Jedyny, jaki mamy. Żona Villiersa. Weźmiemy się do niej, złamiemy ją, poddamy torturom, jeśli trzeba. Ale nie zajdzie taka konieczność; ona nie będzie stawiać oporu, bo i tak nie wygra… Cholerny świat, dlaczego nikt nie odbiera?

– On ma prywatny telefon w gabinecie. Jest trzecia nad ranem. Prawdopodobnie…



– Jest! Panie generale, czy to pan? – Jason musiał zadać to pytanie, ponieważ głos po drugiej stronie był dziwnie cichy, ale nie w sposób typowy dla obudzonego człowieka.

– Tak, to ja, młody przyjacielu. Przepraszam, że kazałem panu czekać. Byłem na górze u żony.

– To o nią właściwie chodzi. Musimy wykonać pewną akcję. Natychmiast. Proszę postawić w stan pogotowia francuski wywiad, Interpol i Ambasadę Amerykańską, ale niech im pan powie, żeby nie interweniowali do chwili, kiedy zobaczę się z pana żoną. Muszę z nią porozmawiać.

– Nie sądzę, panie Bourne… Tak, znam pańskie nazwisko, mój drogi. Lecz jeśli chodzi o rozmowę z moją żoną, to obawiam się, że nie jest ona możliwa. Bo widzi pan… ja ją zabiłem.

33

Jason wbił wzrok w ścianę hotelowego pokoju, w zniszczoną wzorzystą tapetę o wyblakłych motywach przechodzących jeden w drugi w bezsensownych skrętach.

– Dlaczego? – cicho powiedział w słuchawkę. – Myślałem, że pan rozumie.

– Próbowałem, przyjacielu… – odparł Villiers głosem pozbawionym gniewu i bólu. – Bóg mi świadkiem, że się starałem, lecz nie mogłem się powstrzymać. Ciągle patrzyłem na nią i widziałem syna, którego nie mogła znieść, zabitego przez to podłe zwierzę, jej mentora. Moja dziwka była dziwką i

– Szansę zabicia pana?

– Tak. To nie było trudne. Między naszymi łóżkami stoi nocna szafka z bronią w szufladzie. Żona leżała na łóżku, jak Maja Goi, wspaniała w swym zadufaniu, dając mi w myślach kosza, podczas gdy ja byłem zaabsorbowany czymś i

– Panie generale… – Bourne potrząsnął głową, nie mogąc się skupić; wiedział, że potrzebuje paru sekund, aby zebrać myśli. – Panie generale, co się stało? Podała panu moje nazwisko. Co jeszcze? Pan musi mi powiedzieć. Proszę!

– Z chęcią. Powiedziała, że jest pan drobnym rewolwerowcem, który chce się podszyć pod kolosa. Że jest pan złodziejaszkiem z Zurychu, którego wyrzekli się jego właśni ludzie.

– Czy powiedziała, kim są ci ludzie?

– Nawet jeśli mówiła, to i tak nie słyszałem. Byłem zaślepiony i ogłuszony nieopanowana furią. Ale pan nie musi się mnie obawiać. Ten rozdział jest już zamknięty, moje życie się skończy, jak tylko odłożę słuchawkę.

– Nie! – krzyknął Jason. – Niech pan tego nie robi! Nie teraz.

– Muszę.

– Proszę! Nie wolno się zadowolić dziwką Carlosa. Trzeba mieć samego Carlosa! Schwytać go!

– Wystawiając swoje imię na pośmiewisko, ponieważ spałem z ta zdzirą? Ponieważ manipulowała mną dziwka tego bydlaka?

– Do diabła z panem, ale co z pańskim synem? Pięć lasek dynamitu na rue du Bac!

– Jego proszę zostawić w spokoju, i mnie też. To już koniec.

– Jeszcze nie! Proszę mnie wysłuchać! Błagam tylko o jedną chwilę. Umysł Jasona tworzył przed jego oczyma plątaninę obrazów, które nakładały się na siebie i zderzały w zawrotnym tempie. Lecz wszystkie te wizje miały jakieś znaczenie i sens. Poczuł na ramieniu rękę Marie, jej stanowczy uścisk, przywołujący go z powrotem do rzeczywistości.

– Czy ktoś słyszał strzał?

– Nie było strzału. Coup de gras jest błędnie pojmowane w dzisiejszych czasach. Wolę tradycyjne zastosowanie. Dla uśmierzenia cierpień ra

– Jak to? Przecież pan ją zabił.