Страница 91 из 116
– Przekonajmy się o tym. Skontaktuję się z tobą nie w ten, to w i
– Teraz słyszę Deltę – stwierdził d’Anjou. – Nie zastawia na siebie pułapki, nie maszeruje przed plutonem egzekucyjnym, nie prosi o opaskę na oczy.
– Nie, nie prosi – przyznał Delta. – Nie masz wyboru, d’Anjou. Za godzinę. Przed Luwrem.
Niezawodność pułapki leży w jej zasadniczej prostocie. Odwrotna pułapka, z natury rzeczy bardziej skomplikowana, musi być przeprowadzona jeszcze prościej i sprawniej.
Te słowa przyszły mu do głowy, gdy czekał na taksówkę na Saint-Honoré, u wylotu ulicy wiodącej do „Les Classiques”. Udając amerykańskiego turystę, którego żona udała się na zakupy do sklepów z haute couture , poprosił kierowcę, żeby okrążył ze dwa razy cały ciąg budynków. Dostrzeże ją, gdy w końcu wynurzy się z któregoś magazynu.
Dostrzegł, owszem, ale ludzi Carlosa. Gumowa nakładka wieńcząca czubek anteny na czarnym sedanie stanowiła zarówno dowód, jak i ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Gdyby dało się jakoś ją skrócić, z miejsca poczułby się lepiej, jednakże nie było na to sposobu. Pozostawała mylna informacja. Jason musi się jakoś postarać, by w ciągu następnych czterdziestu pięciu minut nadano przez to radio mylną informację. Ukryty na tylnym siedzeniu taksówki przyjrzał się dokładnie dwóm mężczyznom w aucie po przeciwnej stronie ulicy. Jeśli różnili się czymś od setki podobnych mężczyzn na Saint-Honoré, to tylko tym, że nie rozmawiali ze sobą.
Na chodniku pojawił się Philippe d’Anjou w szarym kapeluszu na siwych włosach. Omiótł spojrzeniem ulicę, z czego Bourne wywnioskował, że były „meduzyjczyk” zapewnił sobie obstawę. Zadzwonił pod umówiony numer, wyjawił swe zaskakujące informacje, mógł więc sądzić, że samochód z ludźmi już czeka, by za nim pojechać.
Do krawężnika podjechała, zapewne zamówiona telefonicznie, taksówka. D’Anjou powiedział coś do kierowcy i wsiadł. Po przeciwnej stronie ulicy wysunęła się złowrogo ze swego gniazda antena; polowanie się rozpoczęło.
Sedan ruszył za taksówką d’Anjou. Jason tylko na to czekał. Pochylił się do kierowcy i powiedział z udanym zirytowaniem:
– Na śmierć zapomniałem, że rano miał być Luwr, a zakupy dopiero po południu. Boże, toż jestem spóźniony już pół godziny. Proszę zawieźć mnie pod Luwr.
– Mais oui, monsieur, le Louvre.
Podczas krótkiego przejazdu do zwróconej ku Sekwanie monumentalnej fasadzie Luwru taksówka Jasona dwa razy wyprzedzała czarnego sedana i natychmiast zostawała w tyle. Dzięki tym zbliżeniom Bourne zobaczył to, co go interesowało. Mężczyzna obok kierowcy mówił coś raz po raz do trzymanego w dłoni mikrofonu. Carlos widać chciał mieć pewność, że potrzask nie stracił kolców: pozostali jego ludzie obstawiali już teren egzekucji.
Znaleźli się przed ogromnym wejściem do muzeum.
– Proszę stanąć za tamtymi taksówkami – polecił Jason.
– One czekają na klientów, monsieur. Ja mam klienta, pan jest moim klientem. Zawiozę pana do…
– Proszę robić to, co każę – przerwał mu Bourne i rzucił pięćdziesiąt franków na przednie siedzenie.
Taksówkarz skierował samochód do kolejki. Czarny sedan znajdował się w odległości dwudziestu metrów na prawo od nich; mężczyzna z mikrofonem odwrócił się i patrzył przez tylną lewą szybę. Jason poszedł za jego spojrzeniem. Jak mógł się spodziewać, kilkadziesiąt metrów w kierunku zachodnim, na otwartej dużej przestrzeni stał szary samochód, ten sam, który towarzyszył Jacqueline Lavier i żonie Villiersa w ich drodze do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu, a potem tę drugą, gdy doprowadziła już pierwszą do jej ostatniej spowiedzi, wywiózł pośpiesznie z Neuilly-sur-Seine. Bourne zobaczył, że antena na tamtym samochodzie opuszcza się. A po prawej stronie żołnierz Carlosa nie trzymał już mikrofonu i antena na czarnym sedanie też się chowała; łączność została nawiązana, kontakt wzrokowy – potwierdzony. Czterech mężczyzn. To właśnie byli siepacze Carlosa.
Bourne powiódł wzrokiem po mrowiu ludzkim przed wejściem do Luwru i wyłowił z niego natychmiast eleganckiego d’Anjou, który rozglądając się nerwowo spacerował w tę i z powrotem wzdłuż wielkiego bloku z białego granitu okalającego z lewa marmurowe schody.
Teraz! Nadszedł czas nadania mylnej informacji.
– Niech pan rusza – polecił kierowcy.
– Słucham?
– Dostanie pan dwieście franków, jeśli zrobi pan to, co każę. Niech pan ruszy i dojedzie do początku kolejki, po czym niech pan skręci dwa razy w lewo i wróci do tamtego wjazdu.
– Nie rozumiem, monsieur!
– Nie musi pan. Trzysta franków.
Samochód skręcił w prawo, zrównał się z początkiem kolejki, gdzie taksówkarz zakręcił ostro, kierując samochód w stronę rzędu zaparkowanych pojazdów. Bourne tymczasem wyszarpnął zza paska pistolet, wsadził go między kolana i sprawdził tłumik dokręcając go mocno.
– Dokąd życzy pan sobie jechać? – spytał zaskoczony taksówkarz, gdy znaleźli się na podjeździe prowadzącym z powrotem do Luwru.
– Niech pan zwolni! – zażądał Jason. – Widzi pan ten duży szary samochód przed nami, skierowany ku wejściu od strony Sekwany?
– Ależ oczywiście.
– Niech pan objedzie go wolno z prawej strony. – Bourne przesunął się na lewe siedzenie, opuścił szybę, cofnął głowę i pistolet. Ujawni się, ale dopiero za kilka sekund.
Gdy taksówka zrównała się z maską sedana, kierowca znowu zakręcił. Auta znalazły się równolegle do siebie. Jason wystawił głowę i pistolet. Wycelowawszy w tylną szybę szarego samochodu oddał pięć strzałów, rozbijając szkło i wprawiając w zaskoczenie tamtych, którzy zaczęli wołać coś do siebie, zsuwając się jednocześnie na podłogę przed przednim siedzeniem. Ale zdążyli go jeszcze zobaczyć. To było tą mylną informacją.
– Uciekamy! – wrzasnął Bourne do przerażonego taksówkarza, rzucając trzysta franków na przednie siedzenie i wciskając swój miękki pilśniowy kapelusz w tylne okienko. Taksówka pomknęła ku kamie
Teraz.
Jason przeturlał się na siedzeniu, otworzył drzwi samochodu i wypadł, na chodnik wykrzykując ostatnią instrukcję dla szofera:
– Uciekaj, jeśli ci życie miłe!
Silnik zawył, kierowca wrzasnął, taksówka pomknęła jak szalona. Dając nura między dwa zaparkowane samochody, Bourne zniknął z pola widzenia szaremu sedanowi. Uniósł się trochę i popatrzył przez szyby auta, za którym się skrył. Ludzie Carlosa byli zawodowcami i nie tracili czasu na zbędne dochodzenia. Widzieli taksówkę z charakterystyczną dużą kabiną, a w niej umykał ich cel. Ten za kierownicą uruchomił silnik i ruszył gwałtownie, jego towarzysz sięgnął po mikrofon; antena wyjeżdżała już ze swego schowka. Padły rozkazy dla sedana stojącego bliżej szarych kamie
Odwrotna pułapka, z natury rzeczy bardziej skomplikowana, musi być przeprowadzona prościej i sprawniej…
Kwestia minut… Dla niego kwestia sekund, jeśli wszystko potoczy się po jego myśli. D’Anjou! Ten kontakt odegrał już swoją rolę – niewielką, ale jednak – i można go było poświęcić, tak samo jak Jacqueline Lavier.
Bourne wybiegł spomiędzy samochodów w stronę czarnego sedana; dzieliło go od niego najwyżej pięćdziesiąt metrów. Tamtych dwóch widział dokładnie; wpatrywali się nieruchomo w d’Anjou, który wciąż spacerował przed marmurowymi schodami. Jeden celny strzał oddany przez któregoś z nich i d’Anjou zabierze do grobu tajemnicę Treadstone-71. Jason przyśpieszył kroku, sięgając pod płaszcz po swój ciężki pistolet.
Siepacze Carlosa byli już w zasięgu metrów; śpieszyli się teraz – wyrok musi być wykonany prędko, zanim ofiara zorientuje się, co się święci.
– „Meduza”! – ryknął Bourne, nie wiedząc, dlaczego nie krzyknął d’Anjou. – „Meduza”! „Meduza”!
D’Anjou gwałtownie odwrócił głowę; na jego twarzy odmalowało się przerażenie. Kierowca czarnego sedana odwrócił się i wymierzył broń w Jasona, jego kompan wziął na cel byłego „meduzyjczyka”, d’Anjou. Bourne dał nura w prawo, wyciągając pistolet. Trzymając go oburącz wystrzelił przed siebie i trafił, bo mężczyzna celujący w d’Anjou wygiął się do tyłu, jak gdyby nagle zesztywniały mu nogi, po czym runął na bruk. Nad Jasonem rozerwały się dwa pociski, kule przebiły metal za jego głową. Bourne poturlał się w lewo, złapał oburącz pistolet i wycelował w kierowcę sedana. Dwukrotnie pociągnął za spust; tamten krzyknął i osunął się; jego twarz zalała się krwią.
Ludzi przed Luwrem ogarnęła panika. Zrobił się rwetes, rodzice zaczęli osłaniać dzieci, i
Bourne wstał, rozglądając się za d’Anjou. Starszy pan zdołał ukryć się za blokiem białego granitu, zza którego teraz wyczołgiwała się zabawnie jego duża wystraszona postać. Schowawszy pistolet za pasek, Jason skoczył w rozhisteryzowany tłum i rozpychając zdenerwowanych ludzi, torował sobie drogę do człowieka, który mógł udzielić mu odpowiedzi. Treadstone! Treadstone!
Dotarł wreszcie do siwowłosego „meduzyjczyka”.
– Wstawaj! – rozkazał. – Zmywamy się stąd!
– Delta! To był człowiek Carlosa! Znam go, używałem go! A tu chciał mnie zabić!
– Wiem. Chodź! Prędko! Zaraz zjawią się tu i
Kątem oka Bourne dojrzał coś ciemnego. Odwrócił się, instynktownie popychając d’Anjou na ziemię i w tym momencie śmignęły obok nich cztery pociski wystrzelone z pistoletu przez czarną postać stojącą nie opodal taksówek. Posypały się odłamki granitu i marmuru. To był on! Szerokie, barczyste ramiona odcinające się od tła, wąskie biodra podkreślone krojem szytego na miarę czarnego garnituru… smagła twarz przysłonięta biała jedwabną chustką poniżej czarnego kapelusza z wąskim rondem. Carlos!