Страница 77 из 116
To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie, ale nie przestraszyło. Mężczyźni uformowali się w szeregi – trzy szeregi, po czterech w każdym – i stali naprzeciw André Villiersa, który do nich przemawiał. Razem trzynastu mężczyzn, w tym dwunastu w postawie na baczność. Byli to starzy ludzie, starzy żołnierze. Nie mieli na sobie mundurów; zamiast tego powpinali w klapy wstęgi w barwach oddziałów, w których służyli, a także odznaczenia za męstwo i dystynkcje wojskowe. Towarzyszyła temu pewna niepowtarzalna atmosfera. Byli to mężczyźni nawykli do wydawania rozkazów – przyzwyczajeni do władzy. Ich twarze i oczy, a także sposób, w jaki słuchali, wyrażały respekt, ale nie ślepy; wyraźnie każdy z nich miał swoje zdanie. Mimo ich podeszłego wieku w pokoju wyczuwało się siłę. Olbrzymią siłę. I to właśnie było przerażające. Jeżeli ci ludzie należeli do Carlosa, to macki tego zabójcy nie tylko sięgały daleko, ale były także niezwykle niebezpieczne. Nie stali tu zwykli mężczyźni, lecz zaprawieni w boju żołnierze. Bourne pomyślał sobie, że jeśli jego osąd jest trafny, to w tym pokoju zgromadzili się ludzie o wielkim doświadczeniu i szerokich wpływach.
Szaleni pułkownicy z Algierii, cóż z nich zostało? Mężczyźni żyjący pamięcią o Francji, która już nie istnieje, o świecie, którego nie ma i który w ich mniemaniu został zastąpiony żałosną, nieudolną namiastką. Tacy ludzie gotowi byli sprzymierzyć się z Carlosem, choćby tylko dla tajemnej władzy, którą im dawał. Uderzaj. Atakuj. Zabij. Decyzje o życiu i śmierci, niegdyś ich chleb powszedni, wyzwoliły w nich teraz siłę mogącą służyć sprawom, których nie chcieli uznać za przegrane. Terrorysta pozostanie na zawsze terrorystą; zabójstwo jest podstawą terroru.
Generał podniósł głos; Jason usiłował usłyszeć słowa przez szybę. Stawały się coraz wyraźniejsze.
– … odczują naszą obecność, zrozumieją nasz cel. Jednoczy nas wspólna sprawa, której nigdy nie porzucimy; jeszcze nas usłyszą! Pamiętamy o tych, którzy oddali życie dla chwały Francji, o naszych towarzyszach walki. Zmusimy naszą ukochaną ojczyznę, by pamiętała, i w imię tej pamięci pozostała silna, żeby nie była niczyim lokajem! Nasi przeciwnicy poznają nasz gniew. W tym też jesteśmy zgodni. Modlimy się do Wszechmogącego, by ci, którzy odeszli przed nami, zaznali spokoju, bo nam nie jest on dany… panowie. Uczcijmy naszą Panią. Naszą Francję.
Rozległ się szmer ogólnego aplauzu, lecz starzy żołnierze wciąż stali na baczność. Następnie cichy głos odśpiewał solo pięć słów, a przy szóstym towarzyszył mu już chór.
Allons, enfants de la patrie,
Le jour de gloire est arrivé…
Bourne aż się odwrócił, ten widok bowiem i odgłos dochodzący z sali budziły w nim niesmak. Spustoszenie w imię sławy; śmierć poległych towarzyszy domaga się dalszej śmierci – takie są ich pragnienia. A jeśli ma to oznaczać pakt z Carlosem, niech i tak będzie!
Dlaczego był taki wzburzony? Czemu ogarnęło go nagłe uczucie gniewu i bezsilności? Co wyzwoliło obrzydzenie, które czuje tak silnie? Zdał sobie sprawę z tego, że nienawidzi takich ludzi, jak André Villiers, że nimi gardzi. Ci starzy mężczyźni wywoływali wojny, kradnąc życie młodym… i najmłodszym.
Czemu znowu błądził wśród tajemnic? Dlaczego odczuwał taki ból? Nie ma już czasu na pytania ani siły, by się nimi dręczyć. Musi usunąć je ze swojego umysłu i skupić się na André François Villiersie, rycerzu i władcy, którego cele należały do przeszłości, ale pakt z zabójcą wołał o śmierć dziś.
Przyciśnie generała. Złamie go. Dowie się wszystkiego, a potem najpewniej go zabije. Ludzie w rodzaju Villiersa kradną życie młodym i najmłodszym. Nie zasługują, by żyć. Błądzę znowu w swoim labiryncie, którego ściany nabite są kolcami. O Boże, jak one kłują.
Jason przesadził w ciemności balustradę i cały obolały zsunął się po ry
25
Bourne czekał w renault, nie gasząc silnika, dwieście metrów na wschód od wejścia do restauracji, gotów ruszyć, gdy tylko zobaczy wyjeżdżającego Villiersa. Kilku i
Wiek i fanatyzm pozbawiły ich rozumu, tak samo jak oni przez lata pozbawiali życia i
Co to jest? Dlaczego mnie nie opuszcza? Coś strasznego, co tkwi głęboko w środku próbując się wydostać na zewnątrz, próbując, myślę, mnie zabić. Przenika mnie strach i poczucie winy… ale nie wiem, z jakiego powodu i czego tak bardzo się boję. Dlaczego ci wysuszeni starcy wywołują we mnie uczucia strachu i winy… i taki wstręt?
Byli śmiercią. Wojną. Na ziemi, na niebie. Z nieba… z nieba. Pomóż mi, Marie. Na Boga, pomóż mi!
Wreszcie wyjeżdżał. Reflektory wynurzyły się z alei; czarna karoseria limuzyny zalśniła w świetle latarni. Jason wyjechał z cienia nie włączając świateł. Dojechał tak aż do pierwszego zakrętu, przy którym włączył reflektory i nacisnął do końca pedał gazu. Do wiejskiego pustkowia było mniej więcej trzy kilometry; musiał dotrzeć tam szybko.
Było dziesięć po jedenastej i, jak trzy godziny temu, sięgające wzgórz pola skąpane były w poświacie marcowego księżyca, który znajdował się teraz dokładnie na środku nieba. Jason dotarł na miejsce; udało się. Pobocze było szerokie i graniczyło z pastwiskiem; dwa samochody mogły tu spokojnie stanąć. Następne zadanie to zatrzymać Villiersa. Generał był stary, lecz nie zniedołężniały; jeśli taktyka Jasona wzbudzi jego podejrzenia, może zjechać na trawę i uciec. Wszystko zależało od tego, czy Jason potrafi zachować się dość przekonywająco i w pełni wykorzystać moment zaskoczenia.
Bourne zawrócił, poczekał, aż w oddali ukażą się światła wozu Villiersa, a wtedy nagle nacisnął na gaz i ruszył do przodu, kręcąc gwałtownie kierownica raz w lewo, raz w prawo. Samochód tańczył na drodze, jakby siedzący w nim kierowca stracił nad nim panowanie i nie dawał rady jechać prosto, lecz mimo to przyspieszał.
Villiers nie miał wyboru; zwolnił, kiedy Jason w szaleńczym tempie zbliżał się do niego. Gdy do zderzenia obu samochodów brakowało nie więcej niż siedem metrów, Bourne nagle skręcił kierownicę w lewo i równocześnie nacisnął na hamulec, wprowadzając samochód w kontrolowany poślizg. Zapiszczały opony. Kiedy samochód zatrzymał się, Jason zaczął krzyczeć przez otwarte okno. Jego nieartykułowane wrzaski mogły wskazywać, że jest ra
Kiedy usłyszał, że drzwi od limuzyny Villiersa otworzyły się, podniósł głowę znad kierownicy. Starzec nie miał broni i chyba nic nie podejrzewał; po prostu był zadowolony, że udało mu się uniknąć wypadku. Przeciął światła reflektorów, podszedł do lewego okna renault i zdenerwowany zaczął zadawać pytania rozkazującym tonem oficerów z Saint Cyr.
– Co to ma znaczyć? Co pan wyrabia? Nic się panu nie stało? Ręce generała zacisnęły się na dolnej krawędzi okna.
– Mnie nie, ale panu tak – odpowiedział Bourne po angielsku, podnosząc pistolet.
– Co?… – wykrztusił starzec, prostując się. – Kim pan jest i co to ma znaczyć?
Jason wysiadł z renault, gestykulując lewą ręką ponad wyciągnięta lufą broni.
– Cieszę się, że mówi pan biegle po angielsku. Proszę wrócić do samochodu i zjechać na bok.
– A jeśli odmówię?
– Zabiję pana. Niewiele trzeba, żeby mnie sprowokować.
– Wykonujesz rozkazy Czerwonych Brygad czy paryskiej sekcji Baader-Meinhof?
– Bo co? Mógłby pan je odwołać, gdyby tak było?
– Pluję na nich. I na ciebie.
– Nikt nigdy nie wątpił w pańską odwagę, generale. Proszę wrócić do samochodu.
– Tu nie chodzi o odwagę – powiedział Villiers, nie ruszając się z miejsca. – To kwestia logiki. Zabicie mnie czy porwanie nic wam nie da. Moi współpracownicy i rodzina otrzymali ode mnie jasne polecenia, jak mają się zachować w takiej sytuacji. Izrael ma całkowita rację. Nie może być żadnych negocjacji z terrorystami. Więc strzelaj, śmieciu, albo won!
Jason przypatrywał się staremu żołnierzowi, nagle głęboko zachwiany w swej pewności, daleki jednak od tego, by dać się nabrać. W tych wściekłych, wpatrzonych w niego oczach musi pojawić się prawda. Jedno imię unurzane w błocie połączone z drugim, obsypanym najwyższymi odznaczeniami Francji może sprowokować i
– Tam, w restauracji, powiedział pan, że Francja nie może być niczyim lokajem. Tymczasem francuski generał nim został. Generał André Villiers, łącznik Carlosa… Kontakt Carlosa, żołnierz Carlosa, jego lokaj.
Wyraz oczu generała zmienił się, ale nie tak, jak oczekiwał tego Jason. Do wściekłości doszły nagle nie szok czy histeria, ale głęboka, bezkompromisowa odraza i nienawiść. Dłoń Villiersa uniosła się błyskawicznie w górę i zakreślając szeroki łuk trafiła Bourne’a w twarz – uderzenie było mocne, celne i bolesne. Po pierwszym policzku nastąpił drugi, jeszcze brutalniejszy, jeszcze bardziej znieważający. Jason zachwiał się pod siłą ciosu. Starzec przybliżył się, na tyle, na ile pozwalał mu wyciągnięty pistolet, ale nieustraszony, nieporuszony jego widokiem, zapamiętały w swojej furii tłukł zaciekle przeciwnika.
– Świnia! Plugawa, wstrętna świnia! Gnój!
– Bo cię zastrzelę! Zabiję! Przestań! – Przyparty plecami do dachu renault Bourne nie mógł jednak pociągnąć za spust. Starzec dalej nacierał, wciąż wywijał rękami, zadawał kolejne razy.
– Zabij mnie, jeśli potrafisz, jeśli się ośmielisz! Ty gnido, ty śmieciu! Jason rzucił pistolet na ziemię i podniósł ręce, żeby osłonić się przed atakiem Villiersa. Lewą ręką chwycił prawy przegub starca, a prawą złapał spadające z siłą miecza jego lewe przedramię; wykręcił mu gwałtownie obie ręce, przyciągnął ku sobie i zmusił, by się zatrzymał. Ich twarze dzieliło zaledwie kilkanaście centymetrów. Klatka piersiowa starca falowała jak po ogromnym wysiłku.