Страница 61 из 116
– Nie… – Marie miała zdziwioną minę. – Dlaczego nie zostawić nesesera tam, gdzie jest? Jest całkiem bezpieczny, nie będziemy musieli się o niego martwić.
– Będziemy, jeśli przyjdzie nam wynosić się stąd w pośpiechu – odparł niemal szorstko, podchodząc do biurka.
Teraz już wszystko zależało od stopnia nasilenia; oznaki szorstkości wkradające się powoli do mowy, wyglądu, dotyku. Nic, co mogłoby ją zaniepokoić, żadnych pustych frazesów, ona natychmiast przejrzałaby tę taktykę. Tylko tyle, żeby później zrozumiała prawdę, kiedy już przeczyta jego list. „To już koniec. Znalazłem swoje strzały…”
– O co chodzi, kochany?
– O nic. – Kameleon się uśmiechnął. – Jestem po prostu zmęczony, i może też trochę zniechęcony.
– Mój Boże, dlaczego? Ten człowiek z centrali telefonicznej proponuje ci poufne spotkanie późna nocą. On może cię naprowadzić na jakiś ślad. I jesteś pewien, że tamta kobieta jest łączniczką Carlosa, więc z pewnością jest w stanie ci coś powiedzieć, czy tego chce, czy nie. Może to straszne, ale uważam, ze powi
– Nie jestem pewien, czy potrafię to wytłumaczyć – rzekł Jason, patrząc teraz na jej odbicie w lustrze – ale powi
– Co odkryłeś? – To było pytanie.
– Coś odkryłem. – To było stwierdzenie. – I
– I nierozsądne. Wierz mi, ci ludzie podejmują decyzje całkiem świadomie. Takie dogadzanie sobie, o którym mówisz, tego wymaga, a oni myślą. A wiesz, co ja myślę? Myślę, że jesteś zmęczony i głodny, więc przydałaby ci się szklaneczka whisky, może dwie. Chciałabym, żebyś się wyłączył na dzisiejszy wieczór, masz dość jak na jeden dzień.
– Nie mogę tego zrobić – zaprotestował ostrym tonem.
– No dobrze, nie możesz – zgodziła się.
– Przepraszani, jestem zdenerwowany.
– Tak, wiem. – Ruszyła w kierunku łazienki. – Odświeżę się i możemy iść… Zrób sobie porządnego drinka, kochanie. Pokazujesz pazury.
– Marie?
– Tak?
– Spróbuj zrozumieć. To, co tam odkryłem, rozstraja mnie. Myślałem, że będzie inaczej. Łatwiej.
– Kiedy ty szukałeś, ja czekałam, Jasonie. Nic nie wiedząc. To też nie było łatwe.
– Myślałem, że zamierzasz dzwonić do Kanady. Nie zrobiłaś tego? Przystanęła na chwilę.
– Nie – odparła. – Było za późno.
Drzwi łazienki zamknęły się. Bourne przeszedł przez pokój kierując się do biurka. Wysunął szufladę, wyjął papier listowy, wziął długopis i zaczął pisać.
To już koniec. Znalazłem swoje strzały. Wracaj do Kanady i nic nie mów ze względu na nas oboje. Wiem, gdzie Cię odnaleźć.
Złożył papier, wsunął go do koperty i nie zaklejając jej sięgnął po portfel. Wyjął z niego francuskie i szwajcarskie banknoty, wetknął za złożoną kartkę i zalepił kopertę. Na wierzchu napisał: „Marie”.
Tak bardzo pragnął dodać:
„Moja kochana, moja najdroższa”.
Nie dodał. Nie mógł.
Drzwi od łazienki otworzyły się. Jason wsunął kopertę do kieszeni marynarki.
– Ale się uwinęłaś – rzekł.
– Naprawdę? Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Co robisz?
– Potrzebuję pióra – odparł biorąc do ręki długopis. – Gdyby ten facet miał mi coś do powiedzenia, chciałbym móc to zapisać.
Marie podeszła do biurka, spojrzała na suchą, pustą szklaneczkę.
– Nie wypiłeś drinka.
– Nie używałem tej szklaneczki.
– Widzę. Idziemy?
Na korytarzu czekali na rozklekotaną windę w kłopotliwym milczeniu, wręcz trudnym do zniesienia. Sięgnął po jej dłoń. Ona chwyciła go za rękę, wpatrując się w niego. Oczy Marie mówiły mu, że jej panowanie nad sobą wystawiono na próbę, i ona nie wie dlaczego. Ciche sygnały zostały nadane i odebrane: nie były na tyle głośne czy wyraźne, by stać się sygnałem alarmowym, niemniej wysłano je i ona je usłyszała. Stanowiły element odliczania czasu, stanowcze, nieodwołalne preludium odejścia Jasona.
Och, Boże, tak cię kocham. Jesteś tak blisko, dotykamy się i ja umieram. Ty jednak nie możesz umrzeć ze mną. Nie wolno ci. Jestem Kainem.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział.
Metalowa klatka osiadła z łoskotem na swej cofniętej grzędzie. Jason rozsunął mosiężną kratę i nagle zaklął pod nosem.
– O Jezu, zapomniałem!
– Czego?
– Portfela. Zostawiłem go w szufladzie biurka dzisiaj po południu, na wypadek gdyby były jakieś kłopoty na Saint-Honoré. Zaczekaj na mnie w holu. – Delikatnie wepchnął ją do windy, wolną ręką naciskając guzik. – Zaraz wracam. – Zasunął kratę, mosiężne pręty odgrodziły go od jej przerażonych oczu.
Zawrócił i szybkim krokiem skierował się do pokoju. Tam wyjął kopertę z kieszeni i oparł o podstawkę lampy na nocnym stoliku. Patrzył na nią z uczuciem nieznośnego bólu.
– Do widzenia, moja najdroższa – szepnął.
Bourne czekał moknąc na drobnym deszczu przed hotelem „Meurice” na rue de Rivoli i obserwował Marie przez szklane drzwi wejściowe. Stała przy recepcji, najwyraźniej potwierdzając odbiór nesesera, który podano jej przez kontuar. Teraz poprosiła nieco zdziwionego recepcjonistę o rachunek, zamierzając zapłacić za pokój, który zajmowała przez niecałe sześć godzin. Upłynęły dwie minuty, zanim jej go wręczono. Niechętnie – bo tak nie powinien zachowywać się gość w hotelu „Meurice”. Doprawdy, cały Paryż unikał tego rodzaju niezdecydowanych gości.
Marie wyszła na chodnik i zbliżyła się do Bourne’a stojącego w ciemności na drobnym jak mżawka deszczu, z lewej strony daszka nad wejściem. Podała mu neseser, uśmiechając się z przymusem, a w jej głosie wyczuwało się lekka zadyszkę.
– Nie spodobałam się temu recepcjoniście. Na pewno jest święcie przekonany, że potrzebowałam tego pokoju na serię szybkich figli-migli.
– Co mu powiedziałaś? – spytał Bourne.
– Że zmieniłam plany, tylko tyle.
– Dobrze, im mniej się mówi, tym lepiej. Twoje nazwisko jest w książce meldunkowej. Wymyśl powód, dla którego się tu znalazłaś.
– Wymyśl?… To ja mam wymyślić powód? – Badała jego oczy, uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Chciałem powiedzieć, że wymyślimy powód. Naturalnie.
– Naturalnie.
– Chodźmy.
Zaczęli iść w stronę rogu ulicy. Na jezdni panował duży ruch; powietrze było coraz bardziej przesycone wilgocią, mgła gęstniała – wyraźna zapowiedź nadciągającej ulewy. Wziął Marie za rękę, nie po to, by ją prowadzić, nie z kurtuazji, tylko dlatego, żeby ją dotykać, trzymać. Pozostało tak niewiele czasu.
Jestem Kainem. Jestem śmiercią.
– Czy moglibyśmy zwolnić? – zapytała Marie ostro.
– Co?
Jason zorientował się, że niemal biegnie; od kilku sekund znajdował się w labiryncie, gnał przezeń pochylony, czując coś i nic nie czując. Spojrzał przed siebie i znalazł odpowiedź. Na rogu ulicy, przy jaskrawo oświetlonym kiosku z gazetami zatrzymała się pusta taksówka, a kierowca krzyczał coś przez otwarte okno do kioskarza.
– Chcę złapać tę taksówkę – powiedział Bourne, nie zwalniając kroku. – Będzie lało jak z cebra.
Dotarli do rogu ulicy, oboje bez tchu, w momencie, gdy pusta taksówka odjechała skręcając w lewo w rue de Rivoli. Jason spojrzał z niepokojem na nocne niebo, czując na twarzy krople deszczu. Zaczynała się ulewa. Popatrzył na Marie oświetloną jaskrawym światłem kiosku z gazetami – drżała w nagłej ulewie. Nie. Nie drżała, wpatrywała się w coś… wpatrywała z niedowierzaniem, z przerażeniem… ze zgrozą! Nagle krzyknęła, twarz jej się wykrzywiła, palce prawej ręki przycisnęła do ust. Bourne chwycił ją, przyciskając jej głowę do swojego mokrego płaszcza – inaczej nie przestałaby krzyczeć.
Obrócił się, żeby odkryć przyczynę tego ataku histerii. Wtedy to zobaczył i w tym niewiarygodnym ułamku sekundy zrozumiał, że odliczanie czasu zostaje przerwane. Popełnił największą zbrodnię. Nie mógł jej porzucić. Nie teraz, jeszcze nie.
Na pierwszej półce w kiosku ujrzał pora
MORDERCA W PARYŻU
POSZUKIWANIA KOBIETY W ZWIĄZKU Z ZURYSKIMI
ZABÓJSTWAMI I PODEJRZENIEM O UDZIAŁ W KRADZIEŻY
MILIONÓW
Pod tymi krzyczącymi wielkimi literami widniała fotografia Marie St. Jacques.
– Przestań – szepnął Jason, zasłaniając sobą twarz Marie przed wzrokiem ciekawskiego kioskarza i sięgając po drobne do kieszeni.
Rzucił pieniądze na ladę, chwycił dwie gazety i popędził Marie ciemną, zalewaną deszczem ulicą.
Teraz oboje znaleźli się w labiryncie.
Bourne otworzył drzwi i wpuścił Marie do środka. Stała bez ruchu, patrząc na niego, twarz miała bladą i przerażona; w jej nierównym oddechu niemal dało się słyszeć mieszaninę strachu i gniewu.
– Zrobię ci drinka – powiedział Jason, idąc w stronę biurka. Kiedy nalewał whisky, jego oczy powędrowały mimochodem ku lustru i ogarnęła go przemożna chęć rozbicia go, tak godny pogardy wydał mu się własny wizerunek. Co on, do diabła, najlepszego zrobił?! O Boże!
Jestem Kainem. Jestem śmiercią.
Usłyszał, że Marie wciąga głośno powietrze i obrócił się – za późno, by ją powstrzymać, za daleko, by doskoczyć i wyrwać jej z ręki tę okropną rzecz. Och, Boże, zupełnie zapomniał! Marie znalazła kopertę na stoliku przy łóżku i czytała teraz jego list. Pojedynczy krzyk, który wydała, był palącym, przeraźliwym okrzykiem bólu.
– Jaso
– Proszę! Nie! – Odskoczył od biurka i złapał ją. – To nie ma znaczenia! To się już nie liczy! – krzyknął bezradnie, widząc zbierające się w jej oczach i spływające po policzkach łzy. – Posłuchaj mnie! To było przedtem, nie teraz.