Страница 78 из 91
Jeżeli widok ran Bourne'a go zaskoczył, nie dał tego po sobie poznać, a Chan uznał, że domyślił się, iż misja zakończyła się powodzeniem. Podał Bourne'owi lekkiego laptopa.
– Kompletne plany hotelu są zapisane na twardym dysku – oznajmił – podobnie jak mapy Reykjaviku i okolic, a także garść podstawowych informacji, które moim zdaniem mogą wam się przydać.
– Jestem pod wrażeniem. – Bourne powiedział to do Oszkara, ale myślał również o Ghanie.
Martin Lindros odebrał telefon tuż po jedenastej przed południem czasu wschodniego. Wskoczył do samochodu i pokonał piętnastominutową trasę do Szpitala imienia Jerzego Waszyngtona w niespełna osiem minut. Detektyw Harry Harris był na ostrym dyżurze. Lindros użył swoich pełnomocnictw i kazał się zaprowadzić do chorego. Na miejscu zasunął parawan przy łóżku i spytał:
– Co ci się, do cholery, stało?
Harris łypnął na niego z poduszek. Jego twarz była napuchnięta i posiniaczona. Miał rozciętą górną wargę i zaszytą ranę pod lewym okiem.
– Wywalili mnie z roboty, ot co.
Lindros pokręcił głową.
– Nie rozumiem.
– Prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego zadzwoniła do mojego szefa. Bezpośrednio. I wymogła na nim, żeby mnie wywalił. Zwolnił bez odprawy i prawa do emerytury. Powiedział mi to wczoraj, kiedy mnie wezwał na dywanik.
Lindros zacisnął pięści.
– A potem?
– Jak to? Wypieprzył mnie na zbity pysk. Poniżył mnie po tylu latach wzorowej służby.
– Jak trafiłeś tutaj?
– A, o to. – Harris odwrócił głowę, spoglądając w pustkę. – Zdaje się, że się upiłem.
– Zdaje ci się?
Harris popatrzył na niego z błyskiem w oku.
– Urżnąłem się jak świnia, okej? Myślę, że przynajmniej tyle mi się należało.
– Ale dostałeś jeszcze po gębie.
– Taa… Jeśli dobrze pamiętam, między paroma harleyowcami doszło do sprzeczki, która przerodziła się w bójkę.
– I pewnie uważasz, że pranie po pysku też ci się należało.
Harris nie odpowiedział.
Lindros potarł dłonią twarz.
– Wiem, że obiecałem się tym zająć, Harry. Myślałem, że mam wszystko pod kontrolą, nawet Starego udało mi się przekonać. Nie przyszło mi do głowy, że Alonzo- Ortiz wykona taki ruch.
– Pieprzyć ją – powiedział Harris. – Pieprzyć ich wszystkich. – Zaśmiał się gorzko. – Jak mawiała moja mamusia: "Żaden dobry uczynek nie ujdzie kary".
– Słuchaj, Harry, nigdy nie rozgryzłbym sprawy tego Schiffera, gdyby nie ty. Nie zostawię cię. Wyciągnę cię z tego.
– Czyżby? Chciałbym wiedzieć jak, do kurwy nędzy?
– Jak powiedział Ha
Kiedy byli gotowi, Oszkar zawiózł ich na lotnisko. Bourne, który nie doszedł jeszcze do siebie po torturach, chętnie pozwolił prowadzić komu i
W oddali zamajaczył kształt wieży kontrolnej i chwilę później Oszkar zjechał z autostrady. W pobliżu nie było policjantów. Nic nie wskazywało na żadne zagrożenie. Mimo to Bourne wolał się mieć na baczności.
Nikt ich nie zatrzymał, gdy przejeżdżali po lotnisku w stronę lądowiska przeznaczonego dla usług czarterowych. Samolot już na nich czekał, zatankowany i gotowy do startu. Wysiedli z wozu. Bourne uścisnął Oszkarowi dłoń.
– Jeszcze raz dziękuję.
– Nie ma za co – odparł Oszkar z uśmiechem. – Wszystko jest wliczone w rachunek.
Kiedy odjechał, weszli po schodkach do samolotu.
Pilot powitał ich na pokładzie, po czym złożył schodki i zatrzasnął drzwi. Bourne podał mu cel podróży i pięć minut później oderwali się od ziemi, rozpoczynając dwugodzi
– Za trzy minuty znajdziemy się nad kutrem – oznajmił pilot. Spalko poprawił słuchawkę radiową w uchu, wziął schłodzony pojemnik
Petera Sido i przeszedł na tył samolotu, gdzie przypiął się do uprzęży. Mocując zaczep, popatrzył na tył głowy Sido, który siedział przykuty kajdankami do fotela. Jeden z uzbrojonych ludzi Spalki siedział obok niego.
– Wiecie, gdzie go zabrać – powiedział ściszonym głosem do pilota.
– Tak jest. Na pewno będzie to daleko od Grenlandii.
Spalko podszedł do tylnych drzwi i dał znak swojemu człowiekowi, który wstał i dołączył do niego.
– Jak stoimy z paliwem?
– Dobrze – odpowiedział pilot. – Moje obliczenia okazały się trafne.
Spalko wyjrzał przez małe okienko w drzwiach. Lecieli teraz niżej.
Widział atramentowe wody północnego Atlantyku i białe grzbiety wzburzonych fal.
– Trzydzieści sekund – poinformował go pilot. – Wieje dość mocny wiatr z północnego wschodu. Szesnaście węzłów.
– Zrozumiałem. – Spalko poczuł, jak samolot zwalnia. Pod ubraniem miał szczelny siedmiomilimetrowy kombinezon. Inaczej niż w kombinezonie do nurkowania, który utrzymuje ciepłotę organizmu dzięki warstewce wody między ciałem a neoprenem, jego kombinezon zakrywał stopy i dłonie, by nie dopuścić wody do środka. Pod spodem miał dodatkową warstwę materiału tkanego z mikrowłókien, co wzmacniało ochronę przed zimnem. Mimo to, gdyby nie wymierzył dokładnie skoku, zetknięcie z lodowatą wodą mogło go sparaliżować, a nawet skończyć się śmiercią. Wszystko musiało pójść zgodnie z planem. Przymocował pojemnik łańcuchem do lewego nadgarstka i założył rękawice.
– Piętnaście sekund – powiedział pilot. – Wiatr stały.
Dobrze, nie będzie niekontrolowanych podmuchów, pomyślał Spalko. Skinął głową do swojego człowieka, który nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się na oścież. Wycie wiatru wypełniło kabinę samolotu. Pod spodem nie było niczego poza siedmioma tysiącami metrów powietrza i oceanem, który byłby twardy jak beton, gdyby uderzył w jego powierzchnię przy swobodnym upadku.
– Już! – krzyknął pilot.
Spalko skoczył. Wiatr smagał go po twarzy, powietrze szumiało w uszach. Spalko wygiął się w łuk. W ciągu jedenastu sekund osiągnął prędkość siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, zabójczą przy upadku. Mimo to nie miał wrażenia, że spada. Czuł raczej lekki nacisk masy powietrza.
Spojrzał w dół, zobaczył kuter i, wykorzystując opór powietrza, poszybował w jego kierunku, aby zrekompensować wpływ szesnastowęzłowego wiatru z północnego wschodu. Skorygowawszy swoją pozycję, zerknął na wysokościomierz. Na wysokości siedmiuset sześćdziesięciu metrów pociągnął za sznurek spadochronu, poczuł lekkie szarpnięcie i usłyszał cichy szelest nylonu, gdy otworzyła się czasza. Jeden metr kwadratowy oporu powietrza, jaki zapewniało mu ciało, wzrósł do dwudziestu pięciu metrów. Spadał teraz z prędkością czterech metrów na sekundę.
Nad nim wznosiła się świetlista kopuła nieba, pod nim rozpościerał się ogrom północnego Atlantyku, niespokojny, rozkołysany, lśniący niczym mosiądz w promieniach późnopopołudniowego słońca. Zobaczył podskakujący na falach kuter, a w oddali wdzierający się w ocean łuk półwyspu, na którym zbudowano Reykjavik. Wiatr zniósł go z obranego kursu i przez dłuższy czas musiał go korygować. Odetchnął głęboko, rozkoszując się lotem.
Zdawał się zawieszony w przestrzeni. Zanurzony w kapsule niezmierzonego błękitu, pomyślał o drobiazgowych planach, latach ciężkiej pracy, układach i manipulacjach, dzięki którym dotarł aż do tego punktu, szczytowego w swoim życiu. Pomyślał o roku spędzonym w Ameryce, w tropikalnym Miami, o bolesnych zabiegach i operacjach odtwarzających i remodelujących jego zeszpeconą twarz. Musiał przyznać, że z przyjemnością opowiedział A
Jaką wspaniałą kobietą była Sasa! Nigdy przedtem ani później nie spotkał takiej jak ona. W sposób zupełnie naturalny przyjął, że A
Co by pomyślała A
Znajdował się ponad dwieście metrów nad ziemią, kiedy wiatr zmienił raptownie kierunek. Zaczęło go znosić coraz dalej od kutra i mimo wszelkich prób nie udało mu się skorygować kursu. Pod sobą spostrzegł błysk światła na pokładzie łodzi i zorientował się, że załoga pilnie obserwuje jego lot. Kuter ruszył w jego kierunku.
Horyzont się podniósł, a ocean zaczął zbliżać się gwałtownie, wypełniając jego pole widzenia. Wiatr nagle ucichł.
Spalko najpierw nogami, potem resztą ciała zanurzył się w wodzie. Mimo że był na to psychicznie przygotowany, szok wywołany lodowatą wodą pozbawił go tchu. Ciężar pojemnika pociągnął go w dół, lecz prędko przeciwstawił mu się potężnymi nożycowymi pchnięciami nóg. Wypłynął na powierzchnię z zadartą głową i wziął głęboki oddech, uwalniając się jednocześnie od spadochronu.
Usłyszał łoskot silników odbijający się echem w głębinach i niewiele myśląc, rzucił się w tamtym kierunku. Wkrótce jednak wobec siły fal zrezygnował z pomysłu dopłynięcia do kutra. Kiedy statek wreszcie się zbliżył, był u kresu wytrzymałości. Wiedział, że bez hermetycznego kombinezonu już miałby hipotermię.
Członek załogi rzucił mu linę, a po burcie spuszczono sznurową drabinkę. Wspiął się po niej, przez całą drogę na górę walcząc z oceanem.
Potężne ramię wyciągnęło się, pomagając mu wejść na pokład. Podniósł wzrok i ujrzał twarz o przenikliwych błękitnych oczach, okoloną gęstymi blond włosami.