Страница 6 из 91
Lata później, kiedy obaj wrócili do Waszyngtonu, Conklin wyznaczył mu długoterminowe zadanie. Webb został "śpiochem", uśpionym agentem, przyjmując nazwisko Jasona Bourne'a, człowieka od dawna już nieżyjącego i przez wszystkich zapomnianego. Przez trzy lata naprawdę był Bourne'em, bo żeby dopaść nieuchwytnego terrorystę, zmienił się w międzynarodowego zabójcę o światowej sławie.
Ale w Marsylii w jego misji nastąpił straszliwy zwrot. Został postrzelony, wpadł w ciemne wody Morza Śródziemnego i uznany za martwego. Gdy wyłowili go rybacy, trafił w ręce lekarza alkoholika, który przywrócił go do zdrowia. Jedynym problemem było to, że przeżycia te wywołały u niego szok tak silny, że stracił pamięć. To, co zdołał sobie przypomnieć, było wspomnieniami Bourne'a. Dopiero znacznie później, dzięki Marie, swojej przyszłej żonie, dowiedział się, że jest Davidem Webbem. Jednakże zdążyła się już w nim zakorzenić osobowość Bourne'a, zbyt potężna i zbyt przebiegła, żeby na dobre umrzeć.
Tak więc był teraz dwiema osobami: Davidem Webbem, żonatym i dzieciatym profesorem lingwistyki, i Jasonem Bourne'em, wyszkolonym przez Conklina agentem. Od czasu do czasu, w krytycznych sytuacjach, Conklin prosił Bourne'a o pomoc i Webb niechętnie mu jej udzielał. Rzecz w tym, że jako Webb nie potrafił zapanować nad Bourne'em. To, co stało się przed chwilą z Rongseyem i trzema ulicznikami, było tego najlepszym dowodem. Mimo usilnej pracy Panova Jason zawsze potrafił wygrać z Davidem.
Chan, zerknąwszy na Webba, który po drugiej stronie dziedzińca rozmawiał z jakimś Kambodżaninem, wszedł do budynku naprzeciwko gmachu Healy'ego i wspiął się schodami na drugie piętro. Był ubrany jak student. Miał dwadzieścia siedem lat, ale ponieważ wyglądał dużo młodziej, nikt nie zwracał na niego uwagi. Spodnie khaki, dżinsowa kurtka, duży plecak i adidasy – gdy szedł korytarzem, mijając po drodze drzwi do sal, prawie nie było go słychać. Przed oczami wciąż miał wyraźny obraz dziedzińca. Nieusta
Przystanął przed szóstymi drzwiami i wsłuchał się w dobiegający zza nich głos. Wykładowca mówił o etyce, co wywołało ironiczny uśmiech na twarzy Chana. Z doświadczenia – dużego i różnorodnego – wiedział, że etyka jest martwa i równie bezużyteczna jak łacina. Podszedł do drzwi sąsiedniej sali, która – jak zdążył wcześniej ustalić – była pusta, i wszedł do niej.
Szybko zamknął drzwi na klucz, stanął przed rzędem okien wychodzących na dziedziniec, otworzył jedno z nich i wziął się do pracy. Z plecaka wyjął karabin wyborowy Dragunowa kaliber 7,62, rosyjską snajperkę ze składaną kolbą. Przymocował do niego lunetkę i oparłszy broń o parapet, odnalazł celownikiem Webba, który stał samotnie po drugiej stronie dziedzińca. Po jego lewej stronie były drzewa. Od czasu do czasu zasłaniali go przechodzący studenci. Chan wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Wycelował w środek czoła.
Webb potrząsnął głową, próbując wymazać z pamięci wspomnienia i wrócić do rzeczywistości. Na wzbierającym wietrze zaszumiały drzewa, połyskując zalanymi słońcem liśćmi. Kilka kroków dalej roześmiała się z jakiegoś dowcipu dziewczyna z książkami przy piersiach. Wraz z podmuchem powietrza dotarły do niego słabe dźwięki muzyki pop dochodzące z jakiegoś okna. Wciąż myśląc o tym, co chciałby powiedzieć Rongseyowi, już miał ruszyć w stronę gmachu Healy'ego, gdy usłyszał cichy trzask. Zareagował odruchowo i błyskawicznie, stając w cętkowanym cieniu drzew.
Strzelają do ciebie! – krzyknął aż nadto znajomy głos w zakamarkach świadomości Bourne'a. Ruszaj! Szybko! Ciało Webba posłuchało i w tej samej chwili kolejna kula, wystrzelona z karabinu z tłumikiem, rozłupała korę tuż koło jego policzka.
Snajper. Dobry jest. Pod wpływem zagrożenia fizycznego w mózgu Webba zaroiło się od myśli Bourne'a.
Oczy widziały normalny świat, lecz jego świat wewnętrzny, ten równoległy, świat Jasona Bourne'a – skryty, elitarny, uprzywilejowany i śmiertelnie niebezpieczny – płonął jak napalm. W ułamku sekundy Bourne wyrwał się z codzie
Wokół niego krążyli studenci. Chodzili, rozmawiali, sprzeczali się i dyskutowali. Niczego nie zauważyli, a gdyby nawet przypadkiem coś usłyszeli, odgłos ten nic by im nie powiedział i szybko by o wszystkim zapomnieli. Wyszedł zza drzewa i dołączył do grupki studentów. Wmieszał się między nich spiesznie, lecz tak, żeby nikogo nie wyprzedzić. Osłaniali go teraz przed snajperem, byli jego najlepszą tarczą.
Zdawało się, że jest ledwo przytomny, niczym lunatyk, który śpiąc widzi i odczuwa wszystko z podwyższoną świadomością. Częścią tej świadomości była pogarda dla cywili zamieszkujących zwykły, normalny świat. Dla wszystkich, łącznie z Davidem Webbem.
Po drugim strzale skonsternowany Chan wycofał się za okno. Nie tego się spodziewał. Gorączkowo myśląc, oceniał to, co przed chwilą zaszło. Zamiast wpaść w panikę i jak przestraszona owca uciec do gmachu Healy'ego, Webb spokojnie stanął za drzewem, schodząc z linii strzału. Już to by wystarczyło – taka reakcja zupełnie nie pasowała do charakteru człowieka z dossier Spalki – ale chwilę potem na podstawie dziury, którą wyłupała w korze druga kula, Webb określił trajektorię pocisku. A teraz, pod osłoną studentów, szedł prosto do budynku, w którym był Chan. To nieprawdopodobne, lecz zamiast uciekać, atakował.
Lekko zdenerwowany nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń Chan spiesznie rozłożył karabin i schował go do plecaka. Webb wchodził już do gmachu. Zostało mu ledwie kilka minut.
Bourne odłączył się od grupy, szybko wszedł do holu i pokonując po kilka stopni naraz, wbiegł na drugie piętro. Tam skręcił w lewo. Siódme drzwi po lewej stronie: sala ćwiczeń. W korytarzu rozbrzmiewał wielojęzyczny gwar. Byli tu studenci z całego świata, Afrykańczycy, Azjaci, Latynosi i Europejczycy, lecz on zarejestrował i zapamiętał twarz każdego z nich, bez względu na to, jak krótko ją widział.
Ciche i głośne rozmowy oraz sporadyczne wybuchy śmiechu zdawały się przeczyć temu, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Podchodząc do drzwi, otworzył odebrany narkomanowi sprężynowiec i zacisnął go w dłoni w taki sposób, że ostrze wystawało jak szpikulec między drugim i trzecim palcem. Jednym pły
Ostrożnie wstał. Złośliwie spoglądała na niego pusta sala, wypełniona tylko kredowym pyłem i plamami słońca. Stał przez chwilę ze zwężonymi nozdrzami, jakby wchłaniając zapach snajpera, mógł wyczarować go z nicości. Podszedł do okien. Czwarte od lewej było otwarte. Przystanął tam, patrząc na miejsce, gdzie przed kilkoma minutami rozmawiał z Rongseyem. Tak, przyczaił się tutaj. Bourne wyobraził go sobie, jak opiera lufę karabinu o parapet, jak zbliża oko do lunetki, jak wodzi nią po dziedzińcu. Gra światła i cienia. Przechodzący student. Nagły wybuch śmiechu czy gniewne słowo. Palec na spuście. Powolny, równomierny nacisk. Puf! Puf! Jeden strzał i drugi.
Uważnie obejrzał parapet. Zerknął w prawo, podszedł do tablicy i z biegnącej pod nią metalowej półeczki zgarnął trochę kredowego pyłu. Wrócił do okna i ostrożnie zdmuchnął go z ręki na parapet. Nie ukazał się ani jeden odcisk palca. Ktoś wytarł parapet do czysta. Ukląkł i powiódł wzrokiem po ścianie pod parapetem, następnie po podłodze. Nic. Ani zdradliwego niedopałka papierosa, ani zbłąkanych włosów, ani łusek. Pedantyczny zamachowiec zniknął z taką samą maestrią, z jaką się pojawił. Bourne'owi serce waliło jak młotem, w głowie wirowało od myśli. Kto chciał go zabić? Na pewno nikt z obecnego życia. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem, do jakiego w nim doszło, była zeszłotygodniowa sprzeczka z Bobem Drakiem, dziekanem wydziału etyki, którego zamiłowanie do wiecznego przynudzania i filozofowania było tyleż legendarne, co denerwujące. Nie, to zagrożenie przyszło ze świata Jasona Bourne'a. Nie ulegało wątpliwości, że wśród kandydatów na zamachowca, tych z przeszłości, mógł wybierać i przebierać, lecz ilu z nich zdołałoby ustalić, że Jason Bourne jest teraz Davidem Webbem? To pytanie poważnie go zaniepokoiło. Chociaż podświadomie chciał wrócić do domu i omówić to z Marie, wiedział, że jedyną osobą, która znała jego drugie życie na tyle dobrze, żeby mu pomóc, był Alex Conklin, człowiek, który wyczarował go znikąd jak sztukmistrz.
Podszedł do ście
Zaczekać, aż Alex skończy rozmawiać – znał go i wiedział, że mogło to potrwać pół godziny, a nawet dłużej – czy do niego pojechać? Otwarte okno szydziło z niego i drwiło. Było świadkiem tego, co się tu stało, wiedziało więcej niż on.
Wyszedł z sali i ruszył w stronę schodów. Odruchowo ogarnął wzrokiem korytarz, szukając w tłumie studentów, których mijał w drodze do sali.
Spiesznie przeciął kampus i wszedł na parking. Już miał wsiąść do samochodu, gdy zmienił zdanie. Szybko, lecz dokładnie obejrzał karoserię, potem silnik i stwierdził, że nikt przy wozie nie grzebał. Zadowolony usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na ulicę.
Alex Conklin mieszkał w wiejskiej posiadłości w Manassas w Wirginii. Gdy Webb dotarł na przedmieścia Georgetown, niebo nabrało silniejszego blasku i zapadła dziwna, stężała cisza, jakby cały krajobraz nagle wstrzymał oddech.
Obarczony osobowością Bourne'a Webb uwielbiał Conklina i nienawidził go zarazem. Conklin był ojcem, spowiednikiem, spiskowcem i wyzyskiwaczem. Był klucznikiem: dzierżył klucz do jego przeszłości. Webb musiał z nim teraz porozmawiać, ponieważ tylko on mógł wiedzieć, jakim sposobem ktoś, kto próbował wytropić Jasona Bourne'a, znalazł go w kampusie uniwersytetu w Georgetown.