Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 12 из 103

– Za pomyślność wyprawy!

– Za sensacyjne odkrycia w rzece! – odparła i spojrzała na niego z ciekawością. – Czego wy tam właściwie szukacie?

– Wraków starych łodzi. Szczególnie jednej: barki pogrzebowej faraona Menkurasa, zwanego też po grecku Mycerinusem. Należał do Czwartej Dynastii; to on zbudował najmniejszą z trzech piramid w Gizeh.

– Jest w niej pochowany? – spytała Eva.

– Już w 1830 roku pewien brytyjski oficer znalazł komorę grzebalną, a w niej sarkofag ze zwłokami, ale dokładniejsza analiza wykazała, że pochodzą one raczej z okresu greckiego lub rzymskiego.Przyniesiono przystawki. Zabrali się do nich z apetytem. Zanurzali kawałki smażonej oberżyny w ziarnie sezamowym i łykali je łapczywie. Delektowali się niezwykłym smakiem marynowanych jarzyn. Wszystko, łącznie z rzeczywiście wybornym winem, zaostrzyło ich apetyt. Pitt zamówił główne danie.

– Dlaczego sądzisz, że Menkuras jest na dnie rzeki? – spytała.

– Odczytaliśmy hieroglify na kamieniu, znalezionym niedawno w pobliżu Kairu. Wynika i nich, że barka pogrzebowa spaliła się i utonęła w Nilu między dawną stolicą, Memfis, a piramidą w Gizeh. Według tej inskrypcji prawdziwy sarkofag z mumią Menkurasa i dużą ilością złota nigdy nie został odnaleziony.

Przyniesiono jogurt, gęsty jak śmietana. Eva zawahała się.

– Spróbuj – zachęcił ją Pitt. – Leban zahadi znakomicie wpływa na trawienie. A jak raz spróbujesz, nie będziesz chciała nawet patrzeć na amerykańskie jogurty.

Spróbowała. Jogurt był dobry; jego smak wydał jej się znajomy.

– Zsiadłe mleko… – przypomniała sobie i szybko wróciła do tematu ich rozmowy. – Co zrobicie, jak znajdziecie tę barkę? Zabierzecie sobie złoto?

– To nie takie proste – odrzekł Pitt. – My jedynie zaznaczamy na mapie znalezione na dnie obiekty i informujemy o nich Egipski Instytut Starożytności. To oni będą wydobywać wrak spod dna, oczywiście jak zdobędą na to fundusze.

– Spod dna? – zdziwiła się Eva.

– Minęło czterdzieści pięć stuleci; szlam przykrył wszystko grubą warstwą.

– Co to znaczy: grubą?

– Trudno dokładnie powiedzieć. Naukowcy egipscy twierdzą, że na tym odcinku rzeki główne koryto przesunęło się od roku 2400 przed naszą erą o sto metrów na wschód. Jeśli łódź zatonęła blisko brzegu, to może być dzisiaj przykryta nawet dziesięciometrową warstwą piasku i mułu.

Pojawił się kelner z ogromną srebrną tacą, zastawioną owalnymi półmiskami. Były na nich pieczeń z jagnięcia, ryba smażona na grillu, filet wołowy, dziwny jaskrawozielony szpinak, ryż z winogronami i orzechami. Po krótkiej naradzie z kelnerem Pitt zamówił jeszcze kilka pikantnych sosów.

– Co to za dziwna choroba, którą zamierzacie badać na pustyni? – spytał, kiedy kelner odszedł.

– Informacje z Mali i Nigru są zbyt powierzchowne, by można było na ich podstawie wyrobić sobie jakąś opinię. Mówi się o typowych symptomach zatrucia: konwulsje, ataki skurczów, śpiączka, w końcu śmierć. Ale słyszeliśmy też o zaburzeniach psychicznych oraz o dziwnych zachowaniach chorych. To jagnię jest wspaniałe!

– Dodaj jakiegoś sosu. Może Worcester?!

– A ten zielony?

– Też dobry. Jest słodko-ostry, z drobnymi kawałkami langusty.

– Znakomity – przyznała Eva, wziąwszy odrobinę na koniec języka. – W ogóle wszystko jest pyszne, z wyjątkiem tego zielska, przypominającego szpinak. Ma jakiś dziwny smak.

– To tak zwany mulukesz. Ma rzeczywiście osobliwy smak, ale można w tym zagustować… Wracając do tej choroby – mówiłaś o jakichś dziwnych zachowaniach.

– Tak. Podobno ludzie wyrywają sobie włosy, walą głowami w mur, wkładają ręce do ognia. Biegają nago na czworakach jak zwierzęta i pożerają się nawzajem, jakby wpadli w kanibalizm… Znakomicie przyprawiony ryż. Jak to się nazywa?

– Khalta.

– Chętnie wzięłabym przepis od szefa kuchni.

– Myślę, że to się da zrobić – rzekł Pitt. – Kanibalizm jako efekt zatrucia? To dość dziwna hipoteza.

– Nie bardzo, jeśli wziąć pod uwagę, z jaką kulturą mamy do czynienia. W tamtych krajach ludzie są bardziej przyzwyczajeni do zabijania zwierząt niż mieszkańcy Północy. Na co dzień obcują z widokiem obdartych ze skóry i poćwiartowanych zwierząt. Od dzieciństwa widzą, jak ich ojcowie zabijają kozy i owce na ofiarę, od małego uczą się łowić i oprawiać ryby, króliki, wiewiórki czy ptaki, które potem pieką na ogniu i zjadają. Dla biedaków zabijanie nie jest niczym niezwykłym; muszą zabijać, żeby przeżyć. Wystarczy niewielka dawka toksyn, degenerujących umysł albo układ trawie

– Rzeczywiście świetny.

– Zwłaszcza z tym… jak powiedziałeś?… khalta. Otóż my, tak zwani ludzie cywilizowani, też kupujemy surowe mięso, ale w supermarketach; podzielone na eleganckie porcje i zapakowane tak że już nawet nie kojarzy się z zabitym zwierzęciem. Nie oglądamy na co dzień tego, co dzieje się w rzeźniach: mordowania pistoletem elektrycznym, podrzynania gardeł. To wszystko jest nam oszczędzone. W rezultacie inaczej wariujemy, inaczej też reagujemy na ogłupiające trucizny. Szaleniec z Europy czy Ameryki może wprawdzie wystrzelać wszystkich sąsiadów, ale nie będzie ich potem jadł; w jego świadomości czy podświadomości nie ma takich wzorów.

– Jaki rodzaj egzotycznych trucizn mógłby wywoływać tę chorobę?

Wypiła resztę wina z kieliszka i z przyjemnością obserwowała, jak kelner napełnia go ponownie.

– To wcale nie musi być egzotyczna trucizna. Człowiek zatruty zwykłym ołowiem zdolny jest do bardzo dziwnych rzeczy. Aha, jest jeszcze jeden objaw tego zatrucia: silne przekrwienie białek oczu w wyniku osłabienia naczyń krwionośnych.

– Znajdziesz jeszcze trochę miejsca na deser? – spytał Pitt.

– Chyba znajdę. Wszystko jest tu tak dobre, że nie mogę sobie niczego odmówić.





– Potem kawa czy herbata?

– Kawa, ale po amerykańsku; oni tu parzą straszną smołę.

Pitt skinął na kelnera, który natychmiast rzucił się w ich kierunku.

– Dla pani proszę um ali i kawę po amerykańsku; dla mnie też kawa, ale egipska.

– Co to jest um ali? – spytała.

– Gorący mleczny budyń o smaku kokosowym. Ułatwia trawienie po obfitym posiłku.

– To brzmi nieźle.

Pitt odchylił się w fotelu i popatrzył na nią poważnie.

– Mówiłaś, że już jutro odlatujecie do Mali. Czy to nie za duże ryzyko?

– Ciągle jeszcze czujesz się jak mój opiekun?

– Podróż przez pustynię może każdego wykończyć. Ale mówiąc o ryzyku, mam na myśli nie tylko upał. Ktoś, być może właśnie w Mali, chce zlikwidować ciebie i twoich kolegów.

– A zabraknie rycerza w srebrzystej zbroi, który by mnie wyratował z opresji – zakpiła. – Nie przestraszysz mnie. Wiem, że potrafię sobie poradzić.

– Nie jesteś pierwszą kobietą, która tak twierdzi, a potem ląduje w kostnicy – zażartował makabrycznie.

Ale w jego opałowych oczach dostrzegła prawdziwy, głęboki niepokój.

W tym czasie w sali recepcyjnej hotelu doktor Frank Hopper prowadził konferencję prasową. Mimo późnej pory zgromadziła wielki tłum dzie

– Doktorze Hopper – pytała wytworna dama z agencji Reutera – jak rozległy jest obszar dotknięty epidemią?

– Nie możemy tego dokładnie stwierdzić, dopóki wszystkie nasze ekipy badawcze nie dotrą na miejsce.

Ktoś i

– A czy znane jest już źródło zarazy?

– Nie, na razie nie mamy pojęcia, skąd się wzięła.

– Czy mógł ją spowodować ten wielki francuski zakład utylizacji odpadów, który mieści się na pustyni?

Hopper podszedł do mapy wyświetlonej na dużym ekranie i wskazał pałeczką południowy region Sahary.

– Francuskie zakłady – powiedział – znajdują się w Fort Foureau, ponad dwieście kilometrów na północ od najbliższego odnotowanego przypadku choroby. To stanowczo za daleko.

– Może zarazę przenosi wiatr? – spytał korespondent niemieckiego tygodnika "Der Spiegel". – Z tego co wiem, wieją tam silne wiatry, zdolne przenosić szybko różne skażenia nawet na większą odległość.

– To zupełnie niemożliwe – odparł Hopper stanowczo.

– Skąd ta pewność?

– Podczas wstępnych narad i przygotowań badawczych WHO zapoznała się dokładnie z procesem technologicznym stosowanym w Fort Foureau. Wszystkie odpady spala się tam w bardzo wysokiej temperaturze, dzięki czemu dym i popioły są już nieszkodliwe; w każdym razie dotychczasowe pomiary, dokonywane w promieniu setek kilometrów od zakładu, nie wykazały żadnego skażenia powietrza.

– Jak układa się współpraca z krajami, w których będziecie prowadzić badania? – spytał reporter telewizji egipskiej.

– Większość z nich przyjmuje nas z otwartymi ramionami.

– Większość? A więc są wyjątki?

– Tak, ściśle biorąc jeden. Prezydent Mali, pan Tahir, zgłaszał pewne obiekcje. Mamy jednak nadzieję, że zmieni zdanie, kiedy udowodnimy na miejscu, że nasze badania mają wyłącznie humanitarny cel.

– Czy nie naraża pan swojej ekipy na zbytnie niebezpieczeństwo, posyłając ją do Mali bez wyraźnej zgody prezydenta Tahira?

– Największe niebezpieczeństwo grozi nie mojej ekipie, ale ludności Mali. Mam wrażenie – dodał Hopper z nie ukrywaną irytacją – że prezydent Tahir ma złych doradców, którzy nie wiadomo dlaczego próbują zlekceważyć zarazę, a nawet zaprzeczyć jej istnieniu.

– I mimo to sądzi pan, że wasz zespół będzie mógł pracować w Mali bezpiecznie? – powtórzyła pytanie egipskiego kolegi korespondentka Reutera.

Hopper był zadowolony. Pytania szły dokładnie w kierunku, jakiego sobie życzył.

– W tej kwestii – powiedział – bardzo liczę na was, dzie