Страница 27 из 59
Rozdział siódmy
Budzik ledwo zaczął dzwonić, gdy Rebecca wyciągnęła rękę i go wyłączyła. W pełni świadoma, że ociąganie się oznacza spóźnienie się do pracy – a do pracy nigdy nie wolno się spóźniać – westchnęła i spuściła nogi z łóżka. Odwróciła się i przesunęła delikatnie palcem po miękkiej skórze wzdłuż kręgosłupa Evana.
Mężczyzna poruszył się, lecz nie przebudził.
Rebecca spojrzała na zegarek i znów westchnęła. Cztery po piątej, nie ma czasu na przytulanie się. Daru powiedziała, że musi znaleźć się pod prysznicem, zanim będzie pięć po piątej. W czasie gdy Rebecca patrzyła na zegar, czwórka drgnęła i zamieniła się w piątkę.
Prysznic zmył ostatnie resztki snu. Dziewczyna śpiewała cicho pod nosem, myjąc włosy, wycierając je do sucha ręcznikiem, a następnie sięgając do apteczki po małe, różowe opakowanie pigułek. Poniedziałkowa pora
Rebecca położyła jedną dłoń poniżej pępka, a drugą nacisnęła plastykową spłuczkę.
– Żadnych dzieci – zamruczała cicho do wtóru spuszczanej wody. I wyczuła dłonią zgodę swego ciała.
Kiedy wróciła do alkowy, Evan obserwował ją przez półprzymknięte powieki.
– Na wiatr i deszcz, Pani – szepnął. – To ledwie środek nocy, a tyś już wstała.
Rebecca zachichotała. W taki sposób mówił, kiedy się kochali. Podobało jej się to. Brzmiało jak bajka. Nie zawsze rozumiała, ale podobało jej się to.
– Idę do pracy – wyjaśniła, wkładając ubranie. – Pierwsza porcja słodkich bułeczek musi być gotowa przed siódmą.
– Moje życie bez ciebie ziać będzie pustką.
Nawet traktująca wszystko dosłownie Rebecca rozpoznała w tych słowach nieskrywane pochlebstwo.
– Głuptasek. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha, przesunęła paznokciem po odsłoniętej podeszwie jego stopy i roześmiała się, gdy schował ją szybko. Nałożywszy sandały na własne stopy, zebrała świeże uniformy i poszła do drugiego pomieszczenia. Czerwona torba wciąż leżała pod kuche
I co teraz? Jej wzrok zatrzymał się na półeczce nad telewizorem. Tam będzie bezpieczny, nikt bowiem nie będzie mógł go dotknąć przez przypadek; musiałby zrobić to celowo. Dumna z siebie, że pomyślała o tym, odsunęła pluszowego smoka na bok i położyła ręcznik na półce. Następnie zapakowała swoje uniformy, zdjęła klucze z haczyka przy drzwiach i poszła pożegnać się z Evanem.
Obudził się na tyle, by wpleść palce w jej wilgotne włosy i przyciągnąć jej twarz blisko swojej.
– Bądź ostrożna, Pani – szepnął – bo Ciemność czeka.
– Będę uważała – przyrzekła, przyciskając wargi do jego ust, pocałowała go jeszcze raz na drogę i wyszła. Rankiem ma i
Na zewnątrz powietrze było czyste i nieruchome. Blask tego wczesnego poranka był przesycony delikatnością. Rebecca zatrzymała się pod kasztanowcem, spojrzała w górę i zaczęła wspominać.
– Och, Alexandrze. – Oparła się ciężko o drzewo i łzy stanęły jej w oczach. Właśnie uświadomiła sobie, że nigdy już nie ujrzy swego przyjaciela.
Piąta trzydzieści, zawołały dzwony katedry odległej o kilka przecznic. Piąta trzydzieści. Rebecca wyprostowała się.
– Wiem – pociągnęła nosem – już idę.
Było za dziesięć szósta, gdy lekko zdyszana zbiegła po schodach na dół do kuchni stołówki. Machając ręką do starszej kobiety, która już była zajęta pakowaniem ciastek z dżemem, weszła do szatni, przebrała się i poszła poszukać Leny.
Zgodnie z oczekiwaniami kierowniczka była u siebie w gabinecie. Rebecca zaczęła swój pora
– Dzień dobry, Leno.
– Dobry, kotku. – Lena podniosła głowę znad kubka kawy i uśmiechnęła się.
– Czy zechciałabyś spiąć mi włosy?
– A czy kiedyś nie chciałam? Podejdź tu.
Rebecca przysiadła na rogu biurka, podając Lenie szczotkę i gumkę do włosów. Położywszy papierosa na brzegu wyszczerbionego spodeczka, który służył za popielniczkę, starsza kobieta pokręciła głową nad stanem włosów Rebeki.
– Zapomniałaś się dziś uczesać.
– Przepraszam.
– Drobiazg. Miło spędziłaś weekend?
Rebecca powędrowała wspomnieniami od Alexandra do Evana.
– Niezupełnie – przyznała. – Ale pod koniec zrobiło się całkiem przyjemnie.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć? Schyl głowę, kotku.
Rebecca posłusznie spuściła głowę.
– Cóż – powiedziała wreszcie – mały człowieczek, który żył na drzewie przed domem, w którym mieszkam, został zabity, a potem Rolanda i mnie napadł trawnik, potem duch Iwana poszedł po pomoc, a potem przybył Evantarin ze Światłości i zamieszkał u mnie.
– Evantarin zamieszkał u ciebie? Kim jest ten Evantarin? – Lena ścisnęła gumką świeżo poskromione włosy Rebeki z niepotrzebną siłą. Niepokoiło ją to, że dziewczyna spędza weekendy bez nadzoru, i zastanawiała się, dlaczego opieka społeczna nie zamknie jej gdzieś w bezpiecznym zakładzie.
– Powiedział, żeby mówić do niego Evan, i jest chyba jakimś aniołem. On się świeci i przybył walczyć z Ciemnością. – Dziewczyna dotknęła swego spętanego gumką końskiego ogona, jak zwykle żywiąc nadzieję, że jej włosy mogą oddychać, kiedy są tak ciasną związane. – Czy już jestem gotowa?
– Jesteś gotowa – oznajmiła Lena, odczuwszy ulgę, że gość Rebeki okazał się kolejnym wytworem nieokiełznanej wyobraźni. – I lepiej bierz się do roboty. Bułeczki same się nie upieką.
– Bo gdyby tak było, straciłabym pracę – odparła poważnie Rebecca. Była bardzo zadowolona, kiedy wiedziała, co należało powiedzieć. Zabrała szczotkę i wyszła do kuchni.
– Czemu tak szczerzysz zęby? – spytała ostatnia z przybyłych pracowniczek, która wsunęła głowę do gabinetu w chwili, gdy Rebecca wyszła z niego w podskokach.
Lena zaciągnęła się głęboko papierosem.
– Rebeccę odwiedził anioł. – Smużka dymu uciekała jej przez nos. – Nazywa się Evantarin i przybył walczyć z Ciemnością.
– Tak? – Spojrzenie drugiej kobiety padło na gazetę, którą trzymała w ręku, i nagłówek: „Mężczyzna zastrzelił sąsiada; twierdzi, że ten skurwysyński yuppie zasługiwał na to, żeby go zabić”. Cóż, życzę mu szczęścia, bo będzie mu potrzebne.
– A ty coś się zerwał tak wcześnie?
Roland odwrócił się od biblioteczki i wzruszył ramionami.
– Nie mogłem spać, wujku, więc pomyślałem sobie, że coś sprawdzę. Nie masz nic przeciwko temu?
– Miałbym mieć coś przeciwko? Skądże znowu. – Zerknął na książkę w ręku siostrzeńca. – Encyklopedia, co? Czyżbyś szukał w niej czegoś dotyczącego dochodowego zajęcia?
– Niezupełnie. – Roland zamknął książkę i odstawił ją na półkę. – Podczas tego weekendu nazwano mnie bardem i chciałem tylko się dowiedzieć, co to znaczy. Ta książka wiele mi nie pomogła.
– A czego się spodziewałeś? – spytał Tony, zapinając ostatnie guziki roboczej bluzy. – Dostaliśmy ten komplet w sklepie spożywczym, tanio, w cenie był duży upust. Klapnij sobie, napij się ze mną kawy, a ja przed wyjściem do warsztatu opowiem ci wszystko, co wiem o bardach.
Roland poszedł do kuchni i obserwował, jak wuj napełnia dwa kubki kawą z ekspresu na stole.
– A skąd ty wiesz o bardach? – spytał, wyławiając śmietankę z lodówki.
– Z książek – odparł Tony, podając mu kubek i gestem zachęcając do siadania. – Ja czytałem właściwe książki. To właśnie wasz problem, dzisiejsza młodzieży. Nie czytacie odpowiednich książek. Potrzeba wam więcej historii, a mniej tych łóżkowych bzdur z Hollywood. No więc tak na początek, bard był kimś więcej niż tylko muzykiem. – Popatrzył na śmietankę rozpływającą się w kawie i dodał dwie czubate łyżeczki cukru. – O czym to ja mówiłem? Ach, tak… bard używał muzyki w ten sam sposób, co czarodziej swych zaklęć – chciał wywrzeć wpływ na rzeczywistość…
Roland słuchał zauroczony, po wydarzeniach weekendu zapomniał o niedowierzaniu.
– …oczywiście nie każdy muzyk był bardem. Wymagało to specjalnego talentu i lat nauki. Siedem lat studiów, siedem lat ćwiczenia i siedem lat grania, o ile dobrze pamiętam. – Tony parsknął. – Dwadzieścia jeden lat. A ja uważałem, że pięcioletni okres terminowania u elektryka ciągnął się w nieskończoność. W każdym razie – wstał i wstawił swój pusty kubek do zlewu – ty masz… ile to już lat? Dwadzieścia osiem? Zacząłeś te bzdury około czternastego roku życia; do licha, ledwo masz za sobą swoje drugie siedem lat.
Niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy… słowa pani Ruth, które przyszły mu na myśl, wreszcie nabrały sensu.
– Gdybym nawet w to wierzył – a nie wypowiadam się ani na tak, ani na nie – to jeśli ty jesteś bardem, to od dawnych czasów wszystko zeszło na psy. Joh
Roland drgnął, bo zawędrował myślami bardzo daleko.
– Chyba już ją mam.
– To dobrze. – Tony zatrzymał się w drzwiach. – Spróbuj dla odmiany wytrzymać w niej do końca.
Kiedy drzwi się zamknęły, Roland spojrzał na swe stwardniałe od strun gitary palce i zaczął się zastanawiać, czyj głos bez przerwy mamrotał mu ponuro w głowie, że koniec się zbliża.
– To niepodobne do Michelle, żeby się spóźniała.
– Wcześniej czy później, każdy się spóźnia – zauważyła filozoficznie jej towarzyszka.
– Tak, ale Michelle zbzikowała na punkcie jednego z gości. Poświęcała dodatkowy czas na sprzątanie jego pokoju, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Można by pomyśleć, że przyjdzie przed czasem, gotowa do akcji.
– Daj spokój. Słodka, mała, niewi
– Cóż, mnie nie obchodzi, czy słodka, mała, niewi