Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 7 из 108

1.

Tego majowego dnia nad Waszyngtonem świeciło łagodnie grzejące słońce. Po raz pierwszy tego roku w połowie maja na ulicach pojawili się ludzie w letnich strojach. A pierwsze wspaniałe czerwone róże pojawiły się w ogrodzie widocznym za francuskimi oknami Owalnego Gabinetu Białego Domu. Jednak, mimo że przez otwarte okna do prywatnego biura najpotężniejszego dostojnika tej części świata przenikał świeży aromat kwiatów i trawy, uwagę czterech obecnych tu mężczyzn przyciągnęły zupełnie i

William Matthews siedział w miejscu, w którym siadywali tradycyjnie wszyscy amerykańscy prezydenci, za szerokim biurkiem, zwrócony tyłem do południowej ściany gabinetu. Jego fotel znajdował się dokładnie na wprost klasycznego, marmurowego kominka będącego centralną ozdobą pomocnej ściany pomieszczenia. Fotel ten był typowym, seryjnym meblem, jakie można spotkać w wielu gabinetach szefów korporacji lub i

Ale Bili Matthews umiał wyraźnie zakreślać granice między propagandą wyborczą a życiem. Podczas ściśle poufnych narad z czołowymi doradcami nigdy nie pojawiał się poufały zwrot “Bili”, na którego użycie mógł sobie pozwolić nawet najskromniejszy wyborca, zwracając się bezpośrednio do prezydenta. Tutaj wszyscy mówili do niego oficjalnie, tytułując go “Panem Prezydentem”. Sam prezydent także pozbywał się tu sztucznego, wystudiowanego sposobu mówienia i przylepionego do ust przymilnego uśmiechu wyranżerowanego wyżła, dzięki którym udało mu się wcześniej nakłonić wyborców do wprowadzenia “swojego chłopa” do Białego Domu. Tu już nie był “swoim chłopem”, o czym doradcy świetnie wiedzieli. Był człowiekiem u szczytu władzy.

Po drugiej stronie biurka siedzieli sztywno w fotelach z wysokimi oparciami trzej mężczyźni, którzy tego rana poprosili prezydenta o poufne spotkanie.

Spośród tego grona największa zażyłość i najbliższe osobiste więzy łączyły prezydenta z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. W zachodnim skrzydle Białego Domu i w różnych kręgach personelu nazywano go krótko: “Doktorkiem” lub dłużej i dosadniej “Cholernym Polaczkiem”. Nie wszyscy tu lubili Stanisława Poklewskiego. Nikt jednak nie lekceważył tego mężczyzny o ostrej, zdecydowanej twarzy.

Obaj mężczyźni tworzyli nieco dziwną parę przyjaciół. Byli tak różni od siebie, że ich bliskość mogła wydawać się wręcz niezwykła: hałaśliwy blondyn, protestant z amerykańskiego Południa, i ciemnowłosy, zamknięty w sobie, małomówny katolik, który jako mały chłopiec przywędrował tu z dalekiego Krakowa. Istota tej bliskiej przyjaźni i współpracy tkwiła zapewne w tym, że umysł Poklewskiego – komputer zaprogramowany w jezuickich szkołach – okazywał się niezawodny tam, gdzie Bili Matthews gubił się lub był całkowicie bezradny. Zwłaszcza gdy chodziło o zawiłości psychologii Europejczyków w ogóle, a Słowian w szczególności. Dlatego doradca miał zawsze swobodny dostęp do Prezydenta i był chętnie i uważnie wysłuchiwany przez niego. Współpraca z Poklewskim odpowiadała mu jeszcze z dwóch i

Ale sekretarza stanu nie było na tym nagłym pora

Powszechnie uważa się i często także mylnie się pisze, że całym amerykańskim wywiadem elektronicznym kieruje Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Jest to niezgodne ze stanem faktycznym. W istocie NSA kieruje jedynie tą częścią wywiadu elektronicznego, która ma cokolwiek wspólnego z różnymi technikami audialnymi – podsłuchem telefonów, nasłuchem radiowym, wychwytywaniem z eteru miliardów słów dzie

Prezydent zgarnął stos leżących przed nim na biurku zdjęć o najwyższej ostrości i oddał je Taylorowi, który wstał, żeby odebrać je i schować z powrotem do swojej teczki.

– No dobrze, panowie – powiedział wolno Matthews – pokazaliście mi, że w jakiejś części Związku Radzieckiego, być może tylko na tych paru hektarach, które widać na zdjęciach, pszenica rozwija się nieprawidłowo. Ale czego to dowodzi?





Poklewski porozumiał się wzrokiem z Taylorem i skinieniem głowy dał mu znak, żeby tamten zabrał głos. Taylor odchrząknął i powiedział:

– Panie prezydencie, pozwoliłem sobie przygotować podgląd bezpośredniej transmisji zdjęć przekazywanych przez jednego z naszych satelitów systemu Kondor. Czy zechciałby pan popatrzeć?

Matthews skinął głową i obserwował, jak Taylor podchodzi szybko ku baterii monitorów telewizyjnych, umieszczonych w zachodniej, owalnej ścianie gabinetu, pod regałami, które specjalnie przebudowano, by pomieścić konsolę z odbiornikami TV. Kiedy Owalny Gabinet odwiedzają zwykli obywatele lub goście, nie mający dostępu do tajemnic państwowych, ten rażąco nowoczesny w stylowym wnętrzu rząd ekranów znika za rozsuwaną ścianą z tekowej boazerii. Taylor włączył pierwszy odbiornik z lewej strony i wrócił do biurka prezydenta. Podniósł słuchawkę jednego z sześciu stojących na nim telefonów i powiedział krótko:

– Pokażcie nam to.

Prezydent Matthews wiedział, że satelity systemu Kondor były najnowszym osiągnięciem techniki obserwacyjnej i szpiegowskiej. Mając pułap lotu wyższy od wszystkich dotychczas stosowanych, używały kamer o tak wielkiej precyzji i złożoności, że- pozwalały pokazać i wysokości dwustu mil zbliżenie obiektu wielkości ludzkiego paznokcia, i to poprzez mgłę, deszcz, grad, śnieg, chmury i ciemności nocy. Kondory były naprawdę najnowsze i najlepsze.

Wcześniej, w latach siedemdziesiątych, zdjęcia z kosmosu, choć dobre, docierały z opóźnieniem. Każdą kasetę z naświetlonym filmem trzeba było w odpowiednim punkcie orbity wystrzelić w specjalnej kapsule ochro

Dopiero w lecie 1978 roku naukowcy rozgryźli ten problem przy pomocy specjalnego Parabolicznego Programu Symulacyjnego. Ich komputery wykreśliły wokół całej kuli ziemskiej niesłychanie zawiłą sieć orbit dla sześciu satelitów systemu, wyposażonych w kamery kosmiczne, która miała służyć tylko jednemu celowi. Jeśli Biały Dom życzy sobie od tej chwili otrzymać natychmiast obraz rejestrowany przez któregoś z satelitów systemu, nawet jeśli znajdowałby się on gdzieś daleko za horyzontem, wywołany podniebny szpieg przesyła rejestrowany przez siebie obraz do sąsiedniego Kondora. A ten z kolei do następnego – po niskich parabolicznych torach – jak koszykarze kozłujący piłkę ręką i podający ją sobie podczas biegu. Na koniec, z satelity znajdującego się akurat nad USA, sygnał kierowany jest wprost na Ziemię, do centrali Krajowego Biura Rozpoznania, a stamtąd przekazywany specjalnym łączem do Owalnego Gabinetu.

Satelity poruszają się po swych orbitach z prędkością ponad 60000 km na godzinę. Należy jeszcze uwzględnić stałe obroty Ziemi i zmianę położenia jej osi względem Słońca w kolejnych porach roku. Łączna ilość obliczeń niezbędnych do funkcjonowania systemu jest astronomiczna. Tylko komputery są w stanie sobie z nimi poradzić.

Już w 1980 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, po naciśnięciu odpowiedniego guzika, mógł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę obserwować każdy centymetr kwadratowy powierzchni Ziemi.

Matthews czasami czuł się tym zażenowany w przeciwieństwie do Poklewskiego, którego specyficzne wychowanie nauczyło ujawniania najskrytszych, nawet najbardziej osobistych myśli i uczynków przed konfesjonałem. Teraz ten konfesjonał zastąpiły Kondory, spowiednikiem był zaś on sam – człowiek, który kiedyś naprawdę omal nie został księdzem.