Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 61 из 64

I nic w nim nie zostało oprócz strachu, kiedy dostrzegł sylwetkę wielkiego, barczystego faceta w rozchełstanej koszuli, który najpierw rozglądał się po knajpie, a potem nagle ruszył w jego stronę. Kensicz zamarł, z sercem łomoczącym w gardle, zamykając oczy i modląc się żeby to nie byli oni, żeby ten facet minął go i poszedł sobie gdzieś do diabła. Ale nie – poczuł, że tamten zatrzymuje się i pochyla właśnie nad nim. Owionął go ciężki, niedopity oddech. Kensicz otworzył oczy, a pochylony nad nim barczysty cień wyciągnął nagle zaciśniętą pieść przed jego twarz i w milczeniu rozwinął mu ją przed nosem. Na dłoni zalśniła okrągła blacha…

I cały jego strach zamienił się nagle w rozpaczliwą przedśmiertną wściekłość, i nim pomyślał rzucił się na faceta z pięściami, z pazurami, przewrócił go zaskoczonego i, wrzeszcząc piskliwie, zaczął okładać leżącego kułakami, gdzie popadło.

Jeszcze to do niego nie dotarło. Ludzie pozrywali się od stołów. Krzyk, rumor przewracanych krzeseł, rzucili się w jego stronę, więc wciąż jeszcze pełen strachu i wściekłości runął ku wyjściu, potrącając kogoś wchodzącego i, wciąż krzycząc, rzucił się na oślep w ulicę, drąc stopy na szorstkim betonie. Biegł na oślep przez tłum, byle naprzód, ścigany wściekłymi okrzykami, zdawało mu się że już siedzą mu na karku, że już go łapią za kurtkę – ale nie, dopiero po kilkudziesięciu metrach zrozumiał, że ten krągły, lśniący kształt to nie była blacha bezpiecznika tylko srebrny medalik, surowo zakazany symbol dzieci

Ale było już za późno, żeby się zatrzymać. „Stać! stać!” – słyszał za sobą, kątem oka dostrzegł biegnących ku niemu mundurowych z patrolu. Przechodnie – jakoś ich trzeba nazwać – rozpierzchli się na boki, do bram i podjazdów, został nagle sam na sam z równie nic nie rozumiejącymi mundurowymi, których zwabiły odgłosy zamieszania i którzy gonili go z pierwotnym policyjnym tropizmem – bo uciekał. A on pędził coraz szybciej, gnany przerażeniem, do którego dołączył się jeszcze wszczepiany każdemu Tereańczykowi od dziecka instynkt, nakazujący wiać na widok najdrobniejszego nawet skrawka munduru.

Krzyki policjantów ściągnęły kilku następnych, dwóch wypadło na niego z boku, wywinął im się pędząc szaleńczo, przed oczyma wirowały mu ciemne kręgi, wskoczył na pusty chodnik estakady i biegł, leciał przed siebie z rozpaczą Boże, Boże…

Stój! Stać, bo strzelam! – słyszał za sobą i biegł jeszcze szybciej, jeśli to było w ogóle możliwe, zostawiając na betonie ślady krwawiących stóp, oślepły, przerażony myślą, co oni z nim zrobią, gdy wreszcie dopadną, a jednocześnie zdający sobie gdzieś w głębi ducha sprawę z całego tego bezsensu i gdy już był na wysokim łuku rozległ się syk policyjnego obezwładniacza, rzucił się na bok, ku barierce, nie trafili go, tylko nogi splątały się nagle zahaczone skrajem porażającego snopu – więc już tylko siłą rozpędu wpadł na barierkę i chwycił się jej rękami, osuwając się i te krzyki tupot zbliżający się już o krok o włos Boże co oni teraz z nim zrobią więc rozpaczliwie zdając sobie sprawę z całego tego bezsensu przewinął się resztką sił przez poręcz i runął w dół jak kamień ścigany ostrzegawczym krzykiem runął na dół przez to miasto spokojne i gwarne jak zawsze jak gdyby nigdy nic zupełnie Tylko kilka twarzy zdumionych czyjaś głowa zadarta do góry Leciał ku czarnej lśniącej gładzi szosy gęstej od pędzących rollerów coraz bliżej czarna gładka szosa miasto przewrócone nagle do góry nogami wybałuszone ślepia reflektorów pisk syk hamulców krzyk na dół rozpaczliwie bez sensu na beton pod pędzący coraz bliżej Eloi Eloi lammah są

Automat wezwania zaświergotał cicho. Sięgnął po mikrofon. Ale to nie było wywołanie dla niego. Fala ogólna. Zagryzł wargi, oddychając ciężko dusznym powietrzem pancerki.

Ekran rozjarzył się kombinacją cyfr potwierdzając tajny kod mówiącego. Sześciu żandarmów wpatrywało się w skupieniu w ekrany przy swoich stanowiskach. Wszyscy oprócz Czenga Prosta, który zdawał się nie widzieć niczego poza wskazówkami własnego zegarka. On wiedział dobrze co usłyszy i był spokojny.

„Generał Warnoff do wszystkich podwładnych” – zagrzechotał głośnik, a za panoramicznym szkłem ukazała się twarz generała.

„Żołnierze! Przed chwilą doszło do przerażającego aktu…”

Lekko, spokojnie trącił w ramię kierowcę, uchylając górny właz i opierając kolbę miotacza o udo. Pancerka uniosła się w górę i wyliczonym dokładnie już parędziesiąt minut temu skokiem usiadła ze zgrzytem w poprzek zejścia z estakady, skąd rozściełał się widok na plac przed pałacem miejskim. Zanim jeszcze znieruchomiała, Czeng siedział już na pancerzu, z nastawionym miotaczem i rozglądał się zbaraniałym wzrokiem.

Zamachowca nie było. Nie było. NIE BYŁO. Estakada – pusta. Miejsce, skąd miał strzelać – puste. Droga, którą miał uciekać – pusta. Tylko gdzieś dalej biegnący ku niemu człowiek w marynarce, jeden z punktów dalekiej obstawy prezydenta, który w otoczeniu czterech ludzi wchodził właśnie po majestatycznych, wielkich schodach pałacu.

„…sytuacji, wobec rozkładu władz wolnej Terei na nas, żołnierze spoczął obowiązek…”

Widział dokładnie odległą o kilkaset metrów grupkę i siwą głowę Ouentina w samym jej środku.

– Panie kapitanie…?

Ochroniarz krzyczy coś, nagle wyciąga broń – Frost machinalnie kieruje ku niemu lufę odbezpieczonego miotacza i ściąga spust.

Zamachu nie było. Prezydent żył.

„…Ofiarność i poświęcenie, a zwłaszcza posłuszeństwo przełożonym…”

Prezydent żył. Ale Warnoff nie mógł o tym wiedzieć. Przeklęci socjonicy, zmarnowali wszystko. To on odpowiadał przed Warnoffem za socjoników.

– Panie kapitanie!!!

„…najwyższej racji stanu…”

Koniec. Wszystko na darmo. Bunt nic nie da, i

„…honoru i sumienia…”

Na podjęcie rozpaczliwej decyzji pozostały mu już tylko ułamki sekund. Zresztą decyzja była tylko jedna. Waliło się wszystko, w co gorąco wierzył, przyszłość i krwawo okupiona wolność Terei. I jego własna. Bunt rozpędzał się, Warnoff, nieświadom niczego ciągnął swoje przemówienie – ale prezydent żył. Czeng Frost nie miał czasu na zastanowienie.

Rzucił się do wnętrza pancerki, odepchnął kierowcę i wpadając za stery, kopnął akcelerator, aż wgniotło wszystkich w fotele. Pancerz zadudnił ciężko pod uderzeniami udarowych miotaczy.

Obstawa prezydenta nie jest przeznaczona do zatrzymywania wozów opancerzonych. Składa się z ludzi o doskonałym refleksie i orientacji, niezawodnych w strzelaniu i walce wręcz, ale uzbrojonych w lekką broń. W historii Terei tylko trzy razy zdarzyły się próby zamachu na dostojników, nie do końca zresztą wiadomo, czy nie sfingowane. Ochroniarzy było zaledwie kilku, a zewnętrzny pierścień gwardii nie istniał. Toteż pancerka żandarmerii przeszła bez najmniejszego trudu aż do schodów pałacu i ze zgrzytem rąbnęła ciężko o kamie

„…wolności…”

Czeng w chwili uderzenia pancerki trzymał się już rękami za krawędzie otwartego włazu; podciągnął się i wychylił przez pochylony luk, ściskając w dłoni miotacz.

Ułamek sekundy potem pancerz rozjarzył się nagle i lewa ręka Prosta zwisła bezwładnie. Chwilę potem doszedł go drugi strzał, celniejszy. Ale ta chwila wystarczyła mu, by skierować lufę miotacza ku rozpierzchniętej nagle grupie oficjeli. Charakterystyczna, sprężysta sylwetka Ouentina padająca właśnie na ziemię, zasłaniana przez dwóch ochroniarzy. Jeden z nich podcinał mu nogi, drugi wczepiony w jego kark, starał się upchnąć prezydenta pod sobą, tak, żeby nic nie wystawało. Jęki i krzyk potłuczonych żołnierzy. Spust. Długa seria z ciężkiego wojskowego miotacza tnie całą trójkę na pół razem ze schowanymi pod marynarkami kamizelkami ochro

Mokarahn patrzył na niego spokojnie, z kamie

– Hm, tak, kapitanie Tonkai – powiedział Mokarahn. – Kolejna sprawa na porządku dzie

Tonkai podniósł się sztywno, przyglądając się w milczeniu twarzom zebranych wokół stołu pułkowników. Po raz drugi w ciągu kilku dni stawał przed nimi, ale od tego czasu trochę się zmieniło. Wtedy to on mówił. Teraz mógł już tylko słuchać. Słuchać i milczeć.

– Prowadzenie przez pana sprawy Sayena Meta spotkało się z zarzutami, które zapewne są panu znane…

Tonkai milczał. Od chwili, gdy dowiedział się, że nowo zaprzysiężony prezydent Blom zatwierdził nominację Mokarahna na dyrektora Instytutu IV Strefy łudził się jeszcze nadzieją. Ale teraz nadzieja opuściła go ostatecznie. Czuł wbite w siebie nienawistne spojrzenia Lindena, Mogavero i i

Nie, nie było na co liczyć. Boże, jak te skurwysyny mogły do tego dopuścić? I jak on mógł tak się spóźnić, tak nie pomyśleć? Ot, poszło w pizdu…

Mokarahn mówił swoim normalnym głosem i nie unikał spojrzenia Tonkaia. Nie czuł się zmieszany. Niby dlaczego miałby się czuć?

– Nie zdołaliście rozszyfrować prawdziwych pobudek Sayena Meta, mimo iż jego psychopatyczne skło

– Moi chłopcy… – zaczai wbrew sobie.

– Za błędy personelu technicznego odpowiada oficer nadzorujący pracę. Niech pan nie przerywa, kapitanie – zgasił go natychmiast Mokarahn. – Oczywiście, wszyscy odruchowo doszukiwaliśmy się politycznego tła działalności Meta. Nawet nieodżałowanej pamięci senator Borden nie docenił obsesyjnej nienawiści, jaką żywił do niego bratanek, co nawet doprowadziło przejściowo do tragicznych nieporozumień pomiędzy zmarłym a obecnym prezydentem…