Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 58 из 64

Rozdział 25

„Nie wychodź synku na ulicę

Nic ty

Popłynie znów po bruku krew

I matek łzy

Psy już szarpią obroże

Łakną naszej krwi

Nic wychodź teraz na ulicę

Nic ty”

Gct Kensicz „Matka”, wyk. y.esp. „Spidcren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisją kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak walorów artystycznych.)

Był spokojny, tak spokojny, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Czegóż miał się bać? Pocisk przebiegł drogę. Stało się, co się musiało stać, prędzej czy później. Szarpnęło nim tylko, wtłaczając bezwładne ciało w fotel, a potem pozostał jedynie pęczniejący nagle wokół blask i dzwonienie w uszach, narastające aż do przeraźliwej ciszy.

I tylko trochę było mu żal. Potwornie żal tego niespełnienia, tych lat, nie zmarnowanych przecież, bo na pewno ich nie zmarnował, ale coś mu w życiu uciekło, coś stracił bezpowrotnie – i w ostatniej chwili, gdy ściągał do siebie z całej siły dźwignię startu, przyszło mu po raz pierwszy do głowy by zastanowić się jak żył. Bo był dobrym fajterem, i nic sobie nie miał do zarzucenia. Lecz czy był dobrym człowiekiem, czy w końcu naprawdę pozostał człowiekiem, czy może tylko zaszczutym zwierzęciem? Czy w dzikim pędzie nie zgubił czegoś najważniejszego, o co spytają go tam, po drugiej stronie – nie wiedział.

Czegoś żałował. Maszyna zerwała się na pełnych obrotach, podniosła się przeraźliwie powoli o metr, dwa, ku rosnącej w oczach ścianie Instytutu, ku oknom, za którymi dostrzegał twarze obserwujących go uważnie ludzi. Dlaczego to zgubił, dlaczego tego nie potrafił odnaleźć? Lżej by mu było umierać, gdyby nie spotkał Ronię, choć i teraz ręka mu nie drgnęła, ani serce nie zadrżało, gdy wyrosła przed nim ta ściana, przesłaniająca już całe niebo. Jakby czuł, co mogło się wydarzyć, gdyby losy potoczyły się inaczej albo gdyby dano mu jeszcze choć rok, choć miesiąc. Kobieta. Nie wiedział dotąd, co naprawdę oznacza to słowo. Kobieta, która mogła być z nim, mogła się stać doskonałym uzupełnieniem jego duszy, tym wszystkim, co stracił. Potrafiłaby spokojnie parzyć herbatę, gdy tamci bebeszą szuflady, rozrzucają po ziemi i depczą poduszki, w których tleni się jeszcze zapach pocałunków. Jednym spokojnym słowem gasić wrzask oficera, uparcie wydeptywać ścieżki po karty widzeń – i trwać przy nim w radości i w cierpieniu. Czuł wtedy od Ronię tę siłę, nie pęd, w którym upłynęło jego życie, ale siłę rosnącego na przekór burzom drzewa, spokój, który pozwalał ocalić w sobie miłość do ludzi zawsze, choćby się brodziło po szyję w rzece podłości, małości i pogardy.

Żałował, że ją spotkał, skoro nie dane im było spotkać się wcześniej, ale dłoń mu nie drgnęła, ściągał do siebie niepotrzebną już dźwignię, patrząc jak w ciągnących się przez całą wieczność ułamkach sekund rośnie przed nim przeszklona ściana – a potem ta ściana znikła nagle, w jednej chwili zniknęła góra i dół. W mgnieniu oka cały świat przestał istnieć, a wokół zamknęła się kurtyna ciszy, po zapadnięciu której nie miały zabrzmieć oklaski, i słyszał tylko szloch oraz niewyraźnie szepty patrząc pomiędzy plecami halabardników na cisnący się wokół szafotu milczący tłum. Patrzył na spracowane dłonie, wyciągnięte ku niemu w bezradnym geście. Patrzył w oczy, w których szkliły się łzy, w twarze, na których bezsilna rozpacz wyciskała swe nigdy już nie dające się zetrzeć piętno.

Wciągnął powietrze, czując na szyi chropawy ucisk pętli z konopnego sznura. Poruszył skrępowanymi rękami, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż jeszcze tkwią za jego plecami. Halabardnicy stali nieporuszeni – tylko deski szafotu trzeszczały pod stopami kata, gdy spokojnie obchodził Hornena wokoło, dociskając pętlę na szyi i sprawdzając linę. Przez nacięcia w czerwonym kapturze spojrzało na niego dwoje łagodnych, błękitnych oczu.

– Już czas – powiedział kat, cofając się o krok, ku drewnianej dźwigni. Za chwilę zapadnie się pod nim ziemia, więc tylko jeszcze raz spojrzał na bezradne, współczujące twarze, chłonąc całym sobą zimny porywisty wiatr rozsypujący włosy i szarpiący białą, śmiertelną koszulę.

Już czas.

Ale w tej chwili tłum nagle zafalował, rozległ się tętent i na spienionym koniu stanął przed szafotem goniec w królewskich barwach. Słońce skrzyło się na złotym, zdobnym kitą barwnych piór hełmie, błyszczało w drogich kamieniach zdobiących dworski strój.

– Stać! W imieniu królowej, stać! – wołał już z daleka. Kat zawahał się, po czym wyprostowany zastygł w bezruchu. W tłumie zawrzało nagle, w zeszklonych oczach zalśniła nadzieja.

Goniec przy dźwięku fanfar wstąpił na deski szafotu, rozpościerając wielki zwój pergaminu.

– Miłościwie nam panująca – zawołał dźwięcznym głosem – Najjaśniejsza królowa Alicja ogłasza swą łaskę dla skazanego! Z jej najmiłościwszej woli zwraca mu się wolność i wybacza nie popełnione winy.

CHÓR

Al-leluja! Al-leluja! Alleluja! Alleluja! Alle-e-e-u-ja!

GONIEC

Królowa nadaje też skazanemu tytuł szlachecki i rozległe włości.

CHÓR

(jeszcze głośniej)

Al-leluja! Al-leluja! Alleluja! Alleluja! Alle-e-e-u-ja!!

W jednej chwili uwolniono mu ręce, chropawy powróz znikł z jego szyi.

CHÓR

Niech żyje! Najmiłościwsza nasza Pani! Nasz bohater! Niech żyją! Alleluja!

Królowa idzie! Królowa idzie! Rozstąpić się!

W tłumie otworzyło się przejście dla złotej karety. Królowa wstąpiła na podwyższenie i stanęła przed nim, szeleszcząc bielą sukni, od której bił blask nie mniejszy niż od złotej korony. Czyjeś dłonie zmusiły go, by przykląkł i skłonił głowę.

KRÓLOWA

(kładąc dłoń na włosach skazańca): Wstań młodzieńcze i chodź za mną. Zabiorę cię ze sobą do lepszego świata, gdzie nie sięga ich władza. Otwórzcie drzwi.

(Dworacy rozsuwają maleńkie drzwiczki, za którymi rozpościera się urzekający widok gwiezdnego nieba. I

KRÓLOWA

Chodź ze mną i zabierz ich wszystkich ze sobą przez bramę łączącą dwa światy.

CHÓR

Hurra, bohater! Zabierze nas ze sobą do lepszego świata, gdzie nie sięga ich władza! (po chwili] No dalej, bohaterze! No, ciągnij!

Ruszył za królową ku otwartym drzwiom do raju, ale łańcuch ściągnął go ku ziemi, aż poleciał na pysk, na pysk poleciał

CHÓR

No ciągnij, bohaterze, do lepszego świata! No!

Więc znowu ruszył z całej siły, wyciągając bezradnie ręce za odchodzącą królową, ale go znowu ściągnęło na pysk, znowu go na pysk rzuciła ta kula u nogi, ogromna kula planety.

CHÓR

(zezłoszczony]

Ciągnij żesz, gnojku, bohaterze, co sobie myślisz, zasrańcu!

BABA

Patrzcie no, taki był chojrak, a do lepszego świata to co, sami mamy iść? A będziesz ty ciągnął, pokrako jedna?

Ciągnął i ciągnął, i jeszcze ciągnął, aż mu noga zdrętwiała, ale – nic. Królowa, szeleszcząc suknią, znikła już za drzwiami, dworacy podskoczyli za nią. Tłum zaczął się wściekać na dobre.

– Ciągnij, gówniarzu, bohaterze zasrany!

– Ciągnij, bo jak nie, to my cię tu, gnojku, zaraz pociągniemy!

– Ej, ludzie, kopnij go tam który w dupę, to i pociągnie!

CHÓR

Kopa! Kopa mu w dupę, to pociągnie, gówniarz zasrany, zasraniec, co nam tu bohatera udawał! Kopa w dupę, i w pysk!

(7 na pysk – ciągnij, gnojku!) DRZWI SIĘ ZAMKNĘŁY

CHÓR

Biada! Kopa mu i w mordę zasrańca co nas do lepszego świata nie zabrał, gdzie nie sięga ich władza! W mordę mu i kopa! W mordę! W mordę! W mordę!

– W mordę! – podchwycili wszyscy. Posypały się kamienie, szczapy smolnego drewna, poleciały płonące pochodnie. Stos zapłonął. Ogień.

Ogień. Las płonie. Żar bije z pękających, żywicznych pni. Płomienie liżą serca tysiącletnich dębów. Płonie las.

Gdzie jest? Gdzie się podział w tym żarze, pomiędzy płonącymi drzewami?

– Nie myślałem, że wam się uda – mówi Sayen. – Dziękuję ci, Hornen.

Sayen? Gdzie on jest? Skąd ten głos pomiędzy płomieniami, wśród pękających od gorąca żywicznych pni? Znów majaki – czy prawda? Przecież on tu jest, przyszedł tu wcześniej. Sayen!

– …nie wiedziałeś wszystkiego, nikt poza mną nie wiedział. Wynająłem cię. Kim i

– Sayen!

Huk płonących drzew, żar potężniejący z każdą chwilą, spopielający nawet powietrze.

– Wracaj, Hornen. Wciąż jeszcze nie nadszedł twój czas. Wracaj!

– Sayen!

– Sayen.

Cisza.

Ciemność. I chłód. Zimno.

Otworzył oczy. Nadświat… tak to się nazywało? Gdzie teraz był, co go znowu czekało?

Płonący las zniknął bez śladu, zniknął szafot i wyjący tłum. Znowu wróciły góra i dół. Leżał na czymś zimnym i miękkim. Nad głową rozciągał się zielony, niski strop, słabo widoczny w półmroku.

Poruszył się. Tak, znowu miał ciało, ręce, nogi. Szkoda, że nie miał ubrania. Trudno. Podniósł się lekko i wyprostował, uderzając głową o miękki, gąbczasty sufit. Równie sprężysta była podłoga, na której stał. Znajdował się w niskiej, owalnej jamie, przypominającej dziurę w zielonym serze. Jednolicie zielone ściany, bez żadnych załamań, otworów ani narożników. Tylko naprzeciwko niego szkliło się coś owalnego, wilgotnego, przypominającego oko bez powiek.