Страница 43 из 64
CHÓR SPISKOWYCH
Naprzód, w słońce, w światło – lud swój z podziemi wyprowadź! Tobie pisane zwycięstwo, my za tobą pójdziemy!
PREZES
(stanąwszy przed nim sypie na płytę grobowca zebrane kule. Wśród nich trzy monety)
HORNEN
Trzy tylko grosze? I kuł pięćdziesiąt – taka za krew zapłata?
CHÓR SPISKOWYCH
Naprzód nędzarzu, prowadź nas! Ratuj swój lud, do słońca z kazamat go wywiedź!
PREZES
Sława ci będzie zapłatą – do broni!
CHÓR SPISKOWYCH
Do broni!
Las czarnych mieczy i pięści / wznosi się i szumi dokoła l blask gaśnie – na grobach ciemność l mrok się w proporzec rozwija / werble grają
CHÓR SPISKOWYCH
Naprzód, zbawco do broni – zabij tyrana i tron nam wojny pozostaw!
HORNEN
Dajcie mi miecz!
CHÓR SPISKOWYCH
Będziesz nieśmiertelność mieć!
Werble, werble, werble grają / więc czoło podnosi dumne i zaciska palce na broni i idzie w ciemność pewnie spokojnie l z pięścią wzniesioną do ciosu / noc spowija mu skronie / werble werble rytm carmagnoli / więc wchodzi w korytarz mroku / i coraz bliższa jest miękkość podobna do białych obłoków.
Zwariowałem.
Unosi głowę ku koronom drzew kołyszącym się na wietrze, ku błękitnemu niebu. Oddycha głęboko. Podziemny loch znikł już… Śpiew ptaków… Boże.
Las. Śpiew ptaków. Blask słońca. Zwariowałem. Boże, dlaczego akurat na mnie musiało to paść?
– Nie zwariowałeś, fajter. Trudno mi cię było tu ściągnąć. A te majaki, to wszystko – siedzący pod rozłożystym dębem młody, jasnowłosy chłopak macha lekceważąco ręką – każdy to ma przy przejściu. I tak nie było najgorzej. Żebyś wiedział, co ja musiałem przeżyć – milknie nagle, przyglądając się w zamyśleniu trawie. Hornen podchodzi powoli. Nie, to nie może być sen. To wszystko jest zbyt prawdziwe, zbyt realne. Zupełnie realne. Chropawa kora, o którą opiera się plecami. Pachnąca trawa. Szelest liści.
– Mam wrażenie, że śnię…
– Skup się, chłopie – mówi nieznajomy. – Mamy mało czasu, prochy przestaną działać i szlus. Na trzeźwo to nawet Sayen by cię tu nie ściągnął.
Sayen, Kensicz, Hynien. Błyskawica przez mózg. Zbudź się, fajterze.
– No, kojarzysz już? Dobra. Po przejściu trzeba się chwilę zbierać. Teraz słuchaj. Po pierwsze – nie śnisz. Jesteś w tej chwili samą myślą, czy raczej tym, co fachowcy z biur specjalnych nazywają emanacją i głowią się, co to właściwie jest i dlaczego niektórzy mają emanację bardzo silną, a i
– Powiedzmy, że kojarzę. A kiedy będę… przygotowany?
– Nie spiesz się do tego. Na razie dziękuj Bogu, jeśli w niego wierzysz, że Sayen miał ten pomysł z uśpieniem cię. Inaczej nie znalazłbym sposobu, żeby się z wami porozumieć.
– Gdzie ja teraz jestem? – pyta wreszcie Hornen.
– Jakieś sto kilometrów od Hynien, na prawym fotelu flajtera lecącego z Hynien do Arpanu. Oczywiście. Chyba jeszcze pamiętasz?
– Przed chwilą jeszcze nie pamiętałem. Ale teraz już tak.
– Ściślej, tam jest twoje ciało, podobnie jak moje znajduje się w klinice strefowej rady specjalistów w Arpanie. To nie ma dla nas w tej chwili większego znaczenia. Obaj jesteśmy w czymś, co nazywam nadświatem. Z tą różnicą, że ty wrócisz, a ja pójdę dalej, sam nie wiem dokąd.
– Nadświat?
– Stary, nie ma na to czasu. Zresztą i tak nie umiem ci tego wyjaśnić. Zdaje się, że jest to jakby dopełnienie czy odwzorowanie świata materialnego… rozumiesz, jakby jego druga część, odwrotna strona, o której nie wiedzieliśmy. Nie świat materii, ale świat… emocji, myśli? Cholera, może duchów, nie wiem jak to nazwać. Po prostu druga strona tego dywanika. Jestem tu już od dłuższego czasu. Zresztą za waszą sprawą. Te światy się stykają. Myślę, że te wszystkie telepatyczne sztuczki, zwłaszcza tempaxy, to jakby wdzieranie się w nadświat. One, te światy jakoś się łączą, to, co zdarza się tam, jest odwzorowywane tutaj, stąd was poznałem. Być może komunikacja zachodzi i w drugą stronę. W każdym razie będąc tu mogłem przenosić się do wydarzeń, które tam dawno już się rozpłynęły, zanikły. Tutaj nic nie ginie.
– A może jeszcze zaglądasz stąd w przyszłość? Powiesz mi, jak to wszystko się skończy?
– Tego ci chyba nawet Światłość nie powie – zaśmiał się chłopak. – Zdaje się, że nie ma jakiejś stałej, określonej przyszłości, raczej nieskończona ilość zaplanowanych wariantów, między którymi stale się wybiera. Miałem wrażenie, że przez twoją decyzję, by pójść ze Szregim, przyszłość gdzieś się zmieniła. Nie wiem dobrze, byłem zajęty czym i
– Co? Ty potrafisz do nich dotrzeć? Słuchaj…
– Nie, czekaj – podniósł ręce w geście jednocześnie błagalnym i rozkazującym. – Nie ma na to czasu. Rozgaduję się, może niepotrzebnie, ale bardzo bym nie chciał, żebyś potem stwierdził, że coś ci się pieprzyło w głowie i machnął na to ręką. A rzecz jest ważna i dla mnie, i dla ciebie… no, i w ogóle jest ważna. Podziwiam Sayena, obmyślił wszystko i pozgrywał co do sekundy. Gość ma niesamowity łeb, szkoda go. Ale nie mógł o czymś wiedzieć, nie wziął tego pod uwagę. To błąd i trzeba go naprawić. Dlatego tu jesteś.
Śpiew ptaków, szum lasu. Dopiero teraz Hornen uświadomił sobie, że to ten sam las, którego obraz wracał do niego w snach. Spalony las, w którym bezlitośnie wyrzynano wilki. Widać odrósł, znowu się zazielenił, wystrzelił w niebo młodymi pniami…
– Mów. Nic z tego nie rozumiem, ale słucham.
– Na razie nie musisz rozumieć. Chcę ci tylko coś pokazać, coś, co w tamtym świecie już nie istnieje. Sayen zniszczył zapis, on ufa tylko sobie samemu… Daj mi rękę.
Podał mu dłoń. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
– Kim ty jesteś? – zapytał jeszcze Hornen.
– Dowiesz się kiedyś. Skup się, fajter.
Las pociemniał nagle, zafalował i rozmył się jak holo-film, gdy wyszarpnie się nagle zasilanie. Pozostała tylko czarna, bezde
Błysk. Eksplozja. Pustka zawirowała.
PRINT: MIEJSCE AKCJI.
Ognisty pisak kończył wyrysowywanie na ciemnogranatowym tle wielkiego, posępnego gmachu z trzech prostopadłoście
Hornen płynął pomiędzy tymi murami. Zrozumiał teraz. Z jarzących się w ciemności linii powstawał obraz, który wyświetlał kiedyś w Trumnie Sayen na przenośnym holoekranie. Ale wtedy pokazywał im tylko wycinki, powiększenia, tłumacząc każdemu jego zadanie. Teraz Hornen znalazł się w samym środku projekcji, wybierał sam to, co chciał zobaczyć. Tak, tu, w nadświecie, nic nie ginęło.
Migotliwy ognik przelatywał teraz po kondygnacjach budynku, znacząc utkanymi z poświaty sylwetkami prawdopodobne rozstawienie ochroniarzy. Gdzieś w połowie wysokości budynku wykwitł krwistoczerwony punkt – cel zamachu. Iskra znikła na moment, by pojawić się poza budynkiem, pod estakadą, szkicując flajter Sayena. Po chwili dorysowała gdzieś daleko, na skraju miasta, Hornena. Postać Kensicza lśniła już przy ocembrowaniu włazu.
Ognisty pisak rozpłynął się. Świetlny obraz drgnął i ożył. Ochroniarze zaczęli poruszać się po swoich kwadratach, Kensicz znikł, flajter Sayena uniósł się i powoli zaczął zakreślać szerokie koło, którego centrum stanowił budynek.
Zadanie swoje i Kensicza znał Hornen z Trumny. Przepłynął pomiędzy filarami szos ku sunącemu wolno flajterowi i wniknął do jego wnętrza, ku pochylonej nad pulpitami sylwetce Sayena. Przyglądał się jej uważnie.
Kensiczowi wydawało się, że usłyszał obok siebie głębokie westchnienie. Obrócił się zaskoczony. Ale Hornen nadal leżał sztywny, nieruchomy i zimny jak trup. Dotknął dla pewności jego twarzy, wyrzeźbionej w lodzie. Zdawało mu się. To z nerwów. Panuj nad sobą, człowiek, kurde, panuj nad sobą.
Oparł dłonie o tablicę sterowniczą, wbijając niewidzący wzrok w migające pod nim zielono-rude łachy plantacji. Chciał, żeby to już nadeszło. Jak najszybciej. Flajter wył wściekle, gnając na maksymalnych obrotach, aż wewnętrzne pokrywy silnika wibrowały delikatnie.
Sztywnym, nerwowym ruchem wyciągnął z kieszeni papierosa.