Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 53 из 61

Ale o tym dalej. Dla michnikowszczyzny więc od samego początku obszarem najważniejszym, decydującym o władzy (tej, która ją interesowała – „rządu dusz”), były media. Dla Wałęsy natomiast były to specsłużby. Jak już wspominałem, Wałęsa postanowił przejąć, jako nowy „ojciec chrzestny”, bezpiekę. Piszę te słowa w chwili, gdy tak zwana szafa Lesiaka jest dopiero otwierana, ale doskonale się domyślam, co w niej zostanie znalezione. Domyślam się, bo udokumentowane tam sprawy, jako dzie

Cóż, poczekamy – kiedyś w końcu sprawa się wyjaśni.

Spór między michnikowszczyzną a Wałęsą był więc sporem taktycznym, czego dowiodły wypadki z maja i czerwca 1992 roku. „Lewica laicka”, której nieopatrznie – miał stwierdzić po czasie – dał Wałęsa za dużo, wchłonąwszy postępowych katolików, uznała, że Wałęsa przeszkadza jej w planach zbudowania ruchu obywatelskiego „Solidarność” i podporządkowania sobie w nim wszystkich i

Nie wdając się w szczegóły, ten układ przetrwał aż do końca drugiej kadencji Kwaśniewskiego. Nic mu przecież nie mogła zaszkodzić szamotanina rozdrobnionej centroprawicy, wiecznie bez sensu pokłóconej, nieudolnej i pozbawionej zdolności racjonalnej politycznej kalkulacji, a potem niezborne rządy AWS, nigdy niedopuszczonego do wymienionych wyżej, newralgicznych dla państwa obszarów – niedopuszczonego przez rządowego koalicjanta, który w tych sprawach trzymał sztamę z będącą w opozycji lewicą.

Michnik otrzymał w ramach tego układu wszystko, czego chciał – wszystkie narzędzia, niezbędne, żeby sprawować „rząd dusz”.

„Przez cały czas obawiałem się – mówi Michnik w wywiadzie udzielonym Wołkowi – że w społeczeństwie polskim istnieje potencjał czarnoseci





Cytuję, bo, choćby krótko, wspomnieć jeszcze trzeba o jednym resentymencie, który w pewnej chwili zaznaczył się w „Gazecie Wyborczej” mocno i poniósł ją, może nawet dalej, niżby chciała. Myślę o antyklerykalizmie. Sam Michnik nigdy nie formułował go w sposób skrajny – wyważał, podkreślał, że nie wojuje z Kościołem ani religią, ale z ich nadużywaniem do celów politycznych. Większość autorów, których wpuszczał na łamy, nie miała jednak tego typu zahamowań. Początek lat dziewięćdziesiątych to wybuch emocji antykościelnych, przeradzających się w histerię – czas oskarżania prymasa Glempa o chęć zbudowania „państwa wyznaniowego”, szczucia przeciwko „czarnym”, labidzenia nad „iranizacją” Polski, nad zagrożeniem wolności słowa i demokracji. Wprowadzenie religii do szkół, obecność mszy w telewizji, uczestnictwo duchownych w oficjalnych ceremoniach, a już zwłaszcza niezbyt skądinąd przemyślany i przez to od samego początku martwy zapis ustawowy o obowiązku respektowania przez media publiczne wartości chrześcijańskich dały asumpt do reakcji, jak to zwykle u michnikowszczyzny, histerycznych i nieadekwatnych do rzeczywistości.

Można, czytając stare roczniki „Gazety Wyborczej” odnieść wrażenie, że na „czarnych” wylano całą frustrację i złość, która tak naprawdę powi

Atak był o tyle łatwiejszy, że nagła obecność Kościoła i duchownych w życiu publicznym była jednym z najbardziej wyrazistych przejawów dokonującej się zmiany. W peerelu ksiądz nie mógł pojawić się nawet na zdjęciu w gazecie – zdejmowała je wtedy cenzura (w książce Artura Krajewskiego można znaleźć zakwestionowaną fotografię wypadku drogowego, która „spadła” z tego właśnie powodu). Cenzura nie dopuszczała też do realizacji filmów czy wejścia na afisz sztuk, w których ksiądz byłby jedną z aktywnych w akcji postaci; mógł wystąpić jedynie jako śmieszny, wsiowy proboszcz, element lokalnego kolorytu, ale broń Boże nie osoba z normalnego życia. Do legendy przeszła dyrektywa szefa gierkowskiej telewizji, wydana podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny: „pokazywać tylko staruszki i zako

Skoro peerelu nie kontestowano, to peerel dla wielu ludzi pozostał normalnością. Obecność Kościoła w życiu publicznym – sama obecność – wydawała się więc tej normalności naruszeniem. „Kościół wtrąca się we wszystko”, skandowali zgodnie luminarze kultury i gwiazdki popu, co im zresztą zupełnie nie przeszkadzało od czasu do czasu występować z obowiązkowymi wyrazami uwielbienia dla Papieża – Polaka.

Po roku 1989 Kościołowi wydawało się oczywiste, że ma prawo wrócić do tej samej roli, jaką pełnił w II Rzeczpospolitej. Zapewne zabrakło w tym powrocie politycznej zręczności. Zdarzało się hierarchom, którzy przecież w gnijącym peerelu Jaruzela byli traktowani jak politycy głównej partii opozycyjnej, a w czasie ustrojowej przemiany odgrywali rolę pośrednika pomiędzy komunistami a Wałęsą i gwaranta uczciwego prowadzenia negocjacji, formułować oczekiwania, które w normalnym kraju po prostu nie uchodzą – w stylu: chcielibyśmy, aby ten i ten został mianowany na takie a takie stanowisko, albo żeby w ustawie znalazł się taki a taki zapis. Swoje na pewno zrobił fakt, że komuna, tak jak latami tępiła Kościół wszystkimi środkami, tak, zdychając, starała się go kokietować, słuchała pilnie i obdarowywała częstotliwościami radiowymi czy zagrabionymi niegdyś nieruchomościami. Nic zresztą w ten sposób nie uzyskała, na co w swojej książce „Ja jako były” bardzo żali się Urban, uważając to za dowód wielkiej nielojalności. (Co ciekawe, ten sam Urban w tej samej książce opisuje, jak to w latach osiemdziesiątych straszył zachodnich dzie