Страница 21 из 61
Aparat partyjny, przypomnijmy słowa pułkownika MSW Garstki, który do partii wstąpił z powodów sytuacyjnych, a nie światopoglądowych, szukał możliwości wygodnego urządzenia się. I ją znalazł. Używam w tej książce określenia „czerwona mafia”, i Państwo myślą pewnie, że to jeden z licznych przejawów mojego stylistycznego rozbuchania. W tym konkretnym przypadku akurat nie. PZPR, im dalej w lata osiemdziesiąte, tym trudniej nazywać partią – komunistyczną czy jakąkolwiek i
Przy Okrągłym Stole, a jakże, rozmawiano także o reformie gospodarczej. W swoim „Polactwie” wyraziłem się o ustaleniach tych rozmów lekceważąco i potem jeden z ich „solidarnościowych” uczestników miał mi za złe, że nie poprzedziłem tej opinii rzetelnym zapoznaniem się z dokumentami.
Na swoje usprawiedliwienie mam jedno: nie zapoznałem się, bo, abstrahując, było tam coś mądrego czy nie – na pewno nie było tam niczego, co by wywarło wpływ na rzeczywistość III RP. Wszystkie ekonomiczne ustalenia Okrągłego Stołu zostały z miejsca odłożone ad acta i nikt ich ani przez chwilę nie próbował wcielać w życie.
To jeden z najdziwniejszych na oko aspektów ustrojowego przełomu. Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie siadał do negocjacji z postulatami socjalnymi, i wstawał od nich z obietnicą tychże postulatów spełnienia. A potem nagle nastąpiła „terapia szokowa” Balcerowicza. Ową terapię przeprowadził rząd kierowany przez Tadeusza Mazowieckiego, tego samego, który polemizował z artykułem Michnika „Wasz prezydent – nasz premier” używając argumentu, iż „Solidarność” nie jest gotowa brać odpowiedzialności za kraj, ponieważ nie ma programu gospodarczego, który dawałby szansę wyjścia z głębokiego kryzysu.
Można zrozumieć, dlaczego wkrótce po napisaniu tej polemiki Mazowiecki zmienił zdanie. Nie dlatego, żeby nagle odkrył, że w jego obozie istnieje gotowy plan reform – raczej dlatego, że dał się przekonać, iż na jego przygotowywanie po prostu nie ma już czasu. Kraj się sypie i reformę trzeba zacząć od zaraz. I może ją zacząć tylko rząd „niekomunistyczny”. Według ludzi, którzy formowaniu tego rządu towarzyszyli, skompletowanie gabinetu było proste – poza jednym stanowiskiem. Nikt nie chciał być ministrem finansów. Doradzać, proszę bardzo, ale do brania się za bary z katastrofą finansową, do jakiej doprowadzili komuniści, z kilkusetprocentową inflacją, chętnych nie było. Szukano dość rozpaczliwie jakiegoś pomysłu, a jeszcze bardziej rozpaczliwie desperata gotowego go zrealizować. Jak zabawna anegdota brzmi fakt, że Jeffrey Sachs, później okrzyczany przez narodowo-katolicką prawicę wrogiem Polski i agentem imperializmu, trafił na posiedzenie OKP dzięki zaproszeniu nie żadnych liberałów, tylko właśnie posłów z frakcji, jak by to się w języku obecnej propagandy politycznej nazywało, „prospołecznej” – którzy liczyli, że propozycje amerykańskiego profesora stanowić będą alternatywę dla „dzikiego kapitalizmu”.
Oczywiście, nie ma sytuacji, w której nie byłoby alternatywy. Polska transformacja mogła w szczegółach wyglądać różnie. Ale cokolwiek chciałoby się zrobić, trzeba było zacząć od jednego: żeby gospodarka mogła funkcjonować, musiał istnieć prawdziwy pieniądz. Żeby zaistniał prawdziwy pieniądz, trzeba było zdławić inflację. Żeby zdławić inflację, trzeba było ściągnąć z rynku fikcyjne pieniądze. Trzeba było zlikwidować fikcję, w której żyło kilka pokoleń. Fikcją były wkłady na książeczkach oszczędnościowych, fikcją były banknoty pochowane w bieliźniarkach. Fikcją były też, w pewnym sensie, oszczędności przechowywane w dolarach. Bo wysoki i nigdy niespadający kurs dolara, do którego przyzwyczaił Polaków peerel też był przecież cząstką komunistycznej nienormalności.
A powrót do normalności musiał oznaczać, że miliony Polaków nagle zauważą, iż oszczędności ich całego życia praktycznie przestały istnieć. Książeczki PKO, książeczki mieszkaniowe, na które ojcowie rodzin latami wpłacali znaczącą część swojej pensji, ciułane na czarną godzinę dolary, kupowane po horrendalnym kursie na czarnym rynku i chowane w bieliźniarkach lub biblioteczkach – wszystko to już po kilku tygodniach od rozpoczęcia reformy okazało się żałośnie mało warte.
Leszek Balcerowicz, który tej operacji dokonał, do dziś pozostaje w oczach wielkiej części Polaków tym, który ich okradł. Tym, przez którego poupadały zakłady pracy, zapewniające im wcześniej socjalne bezpieczeństwo, przedszkole i wczasy, tym, z winy którego, mówiąc najogólniej, życie zaczęło być trudne. Ugruntowują ich w tym przekonaniu głosy rozmaitych obrońców ludu, niestety nie tylko spośród polityków, którzy zachowują się tak, jakby peerel był krajem dostatnim i mającym świetlane perspektywy, zniszczonym nie wiedzieć czemu, jakimś złowrogim kaprysem Balcerowicza.
Oczywiście, owi „obrońcy ludu” nie chcą – albo nie potrafią – przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że Polaków nie okradła „Solidarność”, tylko komuniści.
Że wszystko, co nastąpiło po roku 1989, było tylko gwałtownym ujawnieniem skutków wieloletnich działań Jaruzelskiego, Gierka, a nawet jeszcze Gomułki, działań, których efekty przez wiele lat maskowano, trwoniąc na zachowanie pozorów biliony pożyczone na Zachodzie i potrącane co miesiąc milionom Polaków z wynagrodzeń na poczet obiecywanych emerytur.
Cokolwiek mówić o Michniku, poparł on przecież reformy Balcerowicza bardzo zdecydowanie i rozpiął nad nimi parasol ochro
Jeszcze tuż przed powstaniem rządu Mazowieckiego, we wrześniu 1989, mówi Michnik w wywiadzie dla sowieckiej „Prawdy”: „niekiedy słyszy się opinie, że powinien to być [nowy ustrój Polski – RAZ] system kapitalistyczny. Dla mnie jest to absurdalne. Obecnie w niektórych kołach w Polsce powstał kult słowa»prywatyzacja«. Co to znaczy? Co prywatyzować? Koleje, samoloty? Przecież to bajki, absurd!”. Niedługo później jednak zmieni zdanie, i to do tego stopnia, że po paru latach w obronie systemu kapitalistycznego i prywatyzacji stoczy polemikę ze swym mistrzem, Jackiem Kuroniem, tłumacząc mu, iż „idea władzy rad robotniczych i centralnego planowania to fałszywe odpowiedzi” i chcąc reformować kraj, trzeba się było takich złudzeń wyrzec.
Nie tylko Michnik – cała formacja lewicowo-liberalnej, inteligenckiej opozycji, zmieniła zdanie z dnia na dzień. Fakt, że kwestie gospodarcze nigdy nie były dla niej ważne. Na łamach podziemnych pism nie dyskutowano takich problemów, prawie się nad nimi nie zastanawiano – potoczny w tych środowiskach pogląd miał raczej charakter pewnego sentymentu do haseł „społecznej sprawiedliwości” i nie był ugruntowany, co pozwoliło łatwo go odrzucić. Z punktu widzenia analizy makroekonomicznej to odrzucenie było na pewno dla Polski dobre – dziś nie ma co do tego wątpliwości, dowodem porównanie Polski z Bułgarią i Rumunią, które „szokowej” reformy zaniechały, oraz Czechami i Węgrami, które ją rozmyły. Nie zmienia to faktu że ten makroekonomiczny program zmian został przeforsowany wolą polityczną bynajmniej nie strony opozycyjnej, ale właśnie od dawna szykujących się do takiej operacji komunistów.
Poparcie dla Balcerowicza ze strony michnikowszczyzny miało charakter typowo neoficki, a więc niezrozumienie sprawy łączyło się w nim z zajadłością. Po prostu, jakby kto przełożył wajchę – do wczoraj samorządy robotnicze i prawa pracownicze, a od dziś wolny rynek, który nagle stał się dziejową koniecznością tak samo, jak pół wieku wcześniej był nią socjalizm. W ferworze politycznej walki to, co jeszcze tak niedawno było „bajkami, absurdem”, stało się częścią nowej, europejskiej i modernizacyjnej świadomości, przeciwstawianej „zaściankowi” i umysłowej ciasnocie politycznych przeciwników z „wojny na górze”, a potem walki o dekomunizację. Takie powiązanie michnikowszczyzny z Balcerowiczem jej ówcześni wrogowie przyjęli zresztą z radością – z ich punktu widzenia, Balcerowicz nadawał się na wroga lepiej niż ktokolwiek i