Страница 46 из 46
– Gdzie on jest, ten skurwysyn? – ryknął, zbliżając się do wozu transmisyjnego.
Claude stał tam, z papierosem w drżącym ręku, rozmawiając z kimś. Odwrócił się w stronę Perhata i widząc śmierć w jego twarzy, cofnął się, jak tylko mógł, a potem, przyciśnięty do osmalonej, poczerniałej od żaru burty wozu patrzył dokoła bezradnym, przerażonym wzrokiem, pełnym błagania o pomoc.
Perhat dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma broni. Ale to nie przeszkadzało. Po co broń? Rozgniecie go, gnidę, między palcami. Gołymi rękami udusi, żeby czuć, jak swołocz rzęzi i zdycha, kopiąc piętami ziemię.
Zamachnął się, ale ułamek sekundy wcześniej, zanim jego pięść zmiażdżyła tamtemu wypindrzoną buźkę, coś ciężkiego spadło Perhatowi na plecy, jakaś siła zablokowała nabierające zamachu ramię.
– Puść, durniu! – ryknął, młócąc rozpaczliwie za siebie drugą ręką, ale zaraz doskoczył jeszcze ktoś i Perhat, szarpnąwszy się parę razy, zrozumiał, że jest załatwiony. Trzymali go fachowo i mocno.
– Gady! – wrzeszczał strasznym głosem, z całą siłą, jaką miał w płucach. – Co robicie! Puszczajcie! Dajcie zabić tę swołocz, przecież to oni, oni, rozumiecie? Zabili ją, rozumiecie? Bo chciała z nimi skończyć, z tym cyrkiem, powiedziała mi, i już by się skończyło, nie rozumiecie? Nie rozumiecie?!
– Spokój, chłopie, spokój – dyszał mu w ucho Kosturkiewicz.
Spieprzył sprawę. Trzeba było wziąć spluwę Kałmuka, leżała przecież tuż obok, i palnąć gnidzie w łeb, nim by się ktoś połapał. Teraz już nic nie mógł zrobić. Oklapł nagle, ale chwyt nie słabł.
– Nie rozumiecie? – powtórzył bezsilnie, niemal z płaczem. – Ona teraz nie żyje. Już się nie wycofa. Słowem się im nie postawi. Mogli stracić swoją gwiazdę, a tak mają ją na zawsze, jeszcze świętą męcze
Teraz już płakał naprawdę, łzy ciekły mu po twarzy. „Biedna, biedna dziewczynka”, powtarzał coraz bardziej bełkotliwie, słowa przechodziły przez ściśnięte rozpaczą gardło z największym trudem. „Spokój, chłopie, no, już, spokój”, uspokajał go Kosturkiewicz.
– Jeszcze go dopadnę, skurwysyna – łkał. Teraz już trzymali go bardziej, żeby nie upadł, niż żeby nie zabił Claude'a.
Płakał.
– To jest ten Perhat? – usłyszał niski, dudniący głos kogoś, kto dopiero teraz się do nich zbliżył. Poczuł na ramieniu ciężką, wielką jak bochen łapę.
– Akurat się rozkleił, panie majorze – odpowiedział Kosturkiewicz. – Ale to chłop na schwał, słowo, ja go znam.
– To szok, proszę pana. On jest w szoku, mówi od rzeczy – odezwał się Claude, którego przerażenie już minęło.
Stupak omiótł go w milczeniu wzrokiem, tylko przez moment, jakby popatrzył na leżące przy drodze ścierwo.
Taaa… No, bracie, nie masz ty teraz czego szukać u Stawyszyna. A i u Mykoły jeszcze bardziej.
Perhatowi wydało się, że usłyszał w tym tubalnym głosie zrozumienie, ale gardło miał ściśnięte tak boleśnie, że nie mógł nic powiedzieć.
– Załatwił ich jak zuch. Kosturkiewicz, mówicie, znacie go?
– Jeździliśmy razem.
– Jak będzie chciał, powiedzcie, może się wami zabrać. I zajmijcie się człowiekiem. Niech go nie widzą w takim stanie.
– Rozkaz, panie majorze.
Perhat, wciąż łkając i powtarzając: „Biedna dziewczynka, biedna dziewczynka”, dał się powlec przez parking aż do ciężarówki. Kosturkiewicz posadził go tam na deskach skrzyni, a potem rozejrzał się, czy nikt nie widzi, sięgnął do kieszeni i ukradkiem wydobył z niej drażetkę, zawiniętą w nawoskowany papier, jak cukierek. Rozwinął ją i wsunął Perhatowi wprost do ust, jakby podawał kostkę cukru koniowi.
– Będzie dobrze, stary – powiedział przy tym. – Jeszcze go dopadniesz. Jeszcze dopadniesz ich wszystkich.
Perhat skinął głową, łapiąc z trudem oddech. Pastylka smakowała chlebem, świeżym, jak wprost z pieca. Wiedział, co to jest. Włożył ją pod język. Usta wypełniło przyjemne ciepło, a potem narastający chłód, rozpływający się stopniowo po ciele przyjemnym, błogosławionym odrętwieniem. Język, dziąsła i podniebienie zmieniały się w lodowato zimny metal. Oddychał coraz spokojniej.
Kosturkiewicz odczekał jeszcze chwilę, w końcu poklepał go po ramieniu i poszedł.
Perhat został sam. Oparł się plecami o krawędź skrzyni, wbijając mętniejący wzrok w miejsce, gdzie podwójna nić drogi niknęła na horyzoncie. Spod ciężkich powiek przypatrywał się tępo mknącym w obie strony konwojom. Droga nie zmieniła swego biegu ani o włos. Niczego nie zauważyła. Po prostu była, taka jak co dnia, ze swym rykiem ogromnych ciężarówek, ze smrodem spalin w słonecznej spiekocie, z wrzaskliwymi, pstrokatymi bazarami na poboczach i przy parkingach, z diewoczkami, przydrożnymi barami, wylewanym potem, przekleństwami, plamami oleju, mordobiciami… Droga. Żywioł. Lewiatan.
Droga, pomyślał jeszcze raz i zamknął oczy, już nie mogąc się doczekać tej chwili, kiedy choć na parę godzin, na parę litościwych chwil osunie się z ulgą w nieistnienie.
Przyszło to nagle, jakby ktoś zabrał mu świadomość jednym gwałtownym szarpnięciem. Osunął się w morze kolorowej łagodności i nigdy potem nie był w stanie sobie przypomnieć, co mu się wtedy śniło.
Nigdy tego nawet nie próbował.
wrzesień 1996