Страница 2 из 46
Znowu długa, pełna napięcia cisza. Starszy haker zatrzepotał gwałtownie dłońmi. Zanim jego palce zdążyły drgnąć, ten sam impuls nerwowy przemknął z rdzenia przez interfejsy do programu sterującego, spowodował wydanie odpowiednich komend, zgodnie z którymi zadziałał program operujący aktualnie, wraz ze znieczulającą sekwencją drugiego hakera, gdzieś w trzewiach systemu antyterrorystycznego biurowca. Zazwyczaj tak pracowali – pierwszy miał za zadanie włamać się do systemu i wprowadzić drugiego, ten zaś, lepszy fachowiec, dysponujący wielokrotnie bardziej skomplikowanym sprzętem, obezwładniał na wystarczającą chwilę mechanizmy obro
Po ekranie przebiegały nierozpoznawalne dla ludzkiego oka błyski. Trwało milczenie. Trwało.
System miał swoje lata. Niegdyś wystarczył do ukrócenia fali terroryzmu, która omal nie rzuciła przerażonej Europy na kolana przed Zjednoczycielem Islamu, wielkim Hasadem Al Saled-Dinem. Ale potem był stopniowo rozgryzany i modyfikowany przez ludzi wysługujących się wrogom Republiki Praw Człowieka. Trwało…
Mehmet nie znał się zbyt dobrze na informatyce, tyle tylko, ile musiał. Jego żywiołem były akcje bezpośrednie, a przede wszystkim – osaczanie. Wyłuskiwanie przestępców. Wolał myśleć raczej o swoim wozie bojowym. O chwili, gdy poderwie się on w górę.
I ta chwila nadeszła. Starszy haker odetchnął głęboko i otworzył oczy, a potem popatrzył z dumą na Mehmeta. Nagle czas przyśpieszył do wariackiego wręcz tempa. Zanim jeszcze kapitan zdążył powiedzieć: „Startujemy!”, młodszy z informatyków przystąpił do wprowadzania i zgrywania programu akcji. Trzej ludzie w lustrzanych goglach, smagnięci sygnałem, zdążyli tylko poprawić swe pozycje w gniazdach i uchwyt palców na broni. Półtorej sekundy na przygotowanie do akcji, jedna na jej wykonanie. Mimo wprowadzonego przez hakera z budki telefonicznej wampira, program strażniczy może za moment zorientować się i zamienić atakujący budynek wóz domniemanych terrorystów w pąk ognia. Mehmet wskoczył wyćwiczonym ruchem na wolne, czwarte siedzenie. Wszyscy położyli ręce na poręczach foteli. Rozległ się krótki trójtonowy sygnał.
A potem stało się nagle kilka rzeczy naraz. Spod kół zaparkowanej na Rue de Soutie śmieciarki buchnęły kłęby kurzu i wóz zniknął z wizgiem z oczu przechodniów, by niemal w tym samym momencie pojawić się tuż koło okien na czternastym piętrze srebrnego biurowca. Szybciej, nim ktokolwiek mógł to zobaczyć, plunął w nie, obracając się wokół własnej osi, ciemnymi, obłymi kształtami, wstrzeliwując z obu burt do wnętrza członków grupy specjalnej. W huku i trzasku pękającego szkła wpadli do rozległego, surowo urządzonego pomieszczenia. Mehmet na końcu. Starszy z hakerów czuwał, by system ochro
Było ich trzech. Trzech mężczyzn, całkowicie zaskoczonych, nic nie pojmujących. W mgnieniu oka znaleźli się na ziemi, ogłuszeni i oślepieni, z rękami skutymi kajdankami na plecach. Najbliższych kilkanaście sekund miało im teraz zająć domyślanie się, co się właściwie stało.
Dla Mehmeta najważniejszy był facet, który w chwili rozpoczęcia akcji stał przed terminalem zajmującym krótszą ścianę sali. Na szczęście nie był on połączony z systemem bezpośrednio. Sekciarze nie stosowali neurowszczepów i wspomagania hormonalnego umożliwiającego bezpośrednie operacje komputerowe. Zakaz religijny. Przy akcji przeprowadzonej z przyzwoitą prędkością nie było mowy, by przeciwnik zdążył przeładować pamięć.
A akcja trwała nawet krócej niż regulaminowe pięć sekund. Mehmet odetchnął głęboko wysysanym błyskawicznie z pokoju przez klimatyzatory swędem odpalonych przed chwilą petard. Popisowa robota. Cele obezwładnione, system zneutralizowany, pełne dane zabezpieczone do rozpoznania. Przejechał dłonią po lśniących punktach ponad kieszenią na piersi, wygaszając je. Wprasowane w tkaninę mikroobwody systemu personalnego zasnęły ponownie, niepotrzebne.
Jeszcze chwilę trwała cisza. A potem zaczął się gwar. Zrobili popisową akcję, świetna sprawa, trzeba się nagadać, wymienić uwagi i gratulacje. Zatrzymani wciąż jeszcze leżeli półprzytomni, z tępymi twarzami ludzi, którym nagle niebo zwaliło się na głowy. Mehmetowi trudno się było na widok ich min powstrzymać od śmiechu. Skinął na jednego z chłopców, by na wszelki wypadek sprawdził zatrzymanych podręcznym pakietem medycznym. Tylko tego brakowało, żeby mu któryś odkorkował ze strachu.
Poznawał te twarze. Doskonale je poznawał. Popisowa akcja. I skuteczna. Wielu jego kolegów oddałoby za taki połów pół życia.
Obrócił się ku ekranom komputera. W najwyższym wersie jednego z nich dostrzegł nagłówek programu: DEPOSITUM FIDEL PRZYWOŁANIE
Kapitan Mehmet Azufahan uśmiechnął się do schwytanych, czując wyraźnie rosnącą w miejsce uprzedniego podniecenia euforię. Pochylił się nad jednym z nich.
– No i co, prawiczku?! – zakrzyknął wesoło wprost w twarz samozwańczego biskupa Marsylii.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy biały mężczyzna z walizeczką znikał za ciemniejącymi szybami budki telefonicznej w pasażu Soutie, Chantal Dacous przyglądał się w zadumie trzymanej na dłoni pastylce. Sprawiał wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu i jakby zupełnie nie wiedział, co to jest.
Naturalnie, wiedział. Pastylki clichette, największe osiągnięcie myśli ludzkiej minionego wieku. Wynalazek epoki. Nareszcie seks bez strachu! Twojemu facetowi wystarczy jedna mała pigułka – żadnych kłopotów, żadnych niewygód, od dziś to nie twoje zmartwienie! Kup koniecznie, koniecznie, koniecznie!
Ta akurat pastylka pochodziła z opakowania z napisem: „Extra fraise” i oprócz działania plemnikobójczego nadawała spermie smak oraz aromat świeżych poziomek.
Madeleine lubiła poziomki.
A Chantal udawał przed wszystkimi, że lubi Madeleine. W istocie miał jej powyżej uszu. Jej i i
W głębi duszy – bardzo w głębi – Chantal brzydził się miłością grecką. W głębi duszy był seksistą. To w zasadzie nie należało do przestępstw, ale od nietolerancji seksualnej, wiadomo, już tylko krok do faszystowskiego rasizmu. Osoba Zwierzchnia marsylskiej prefektury powi
Tego dnia wszystko stało się nagle i
Wszystko nagle stało się i
Jakby się obudził i pytał samego siebie, gdzie jest, co robi, skąd się tu wziął. Ale zarazem doskonale przecież wiedział, doskonale pamiętał całe swoje życie, mozolne wdrapywanie się po szczeblach urzędniczej kariery, gromadzenie punktów, chwytanie okazji.
Chantal Dacous. Osoba Zwierzchnia. Wydział Ochrony Praw Człowieka, departament przestępstw przeciwko tolerancji religijnej. Siedzi w swojej kuchni, samotny, bo do późnego wieczora tkwił wczoraj przy komputerach nadzorując śledztwo… Jedna noc do przodu, bez silenia się na: „Jeszcze mogę”. Mogę. No i co? Nie chce mi się.
Przypomniał sobie o spotkaniu z kardynałem i ta myśl na moment omal nie wyzwoliła czegoś z czających się na granicy myśli se
Za dziećmi zresztą też nie przepadała. W każdym razie szybko doszła do wniosku, że nie było warto rodzić Chantala tylko po to, by osiągnąć pełniejszą samorealizację.
Nigdy nie tęsknił za matką.
Spotkanie z kardynałem to rutyna. Ważniejsza była sprawa prowadzona przez Azufahana. Tej nocy miał ją przecież finalizować.
Ten Arab jakoś go onieśmielał. Chantal nie potrafił mu niczego odmówić. Pewnie dlatego, że w głębi duszy – bardzo, bardzo w głębi – niezbyt lubił Arabów. A to by było jak najgorszą kwalifikacją dla wysokiego rangą funkcjonariusza Biura Ochrony Praw Człowieka. Więc faworyzował Azufahana i kilku i
Tak jak jego matka. Nigdy nie wiedział, czy zaraz wybuchnie, czy zbierze jej się na czułości. Z dzieciństwa -oprócz dziesiątek różnych internatów i przechowalni, do których go podkukułczała – zapamiętał przede wszystkim ten ciągły strach, bezusta
Z rozbiegania myśli wyrwał go dźwięk włączającego się telewizora. Siódma trzydzieści, wiadomości pora