Страница 30 из 53
CHRZEST BOJOWY
Pojazd zwolnił i podjechał do krawężnika, lecz nie zatrzymał się, wyskakiwali więc w biegu, kolejno, przez tylny właz. Cuddy odruchowo liczył sylwetki nurkujące w prostokąt włazu. Zeskoczył ostatni, potykając się na powybijanej kostce bruku. Stopy w miękkim obuwiu boleśnie odczuły zetknięcie z kamieniem. Na poligonie ćwiczyli w pełnym stroju bojowym, w mocnych butach o twardej podeszwie…
Pojazd trzasnął klapą włazu, przyspieszył ostro, spaliny otoczyły Cuddy'ego burym obłokiem, poprzez cienką dzianinę owiały gorącem jego plecy. Zawierciło w nozdrzach duszącym smrodem, zaszczypało pod powiekami.
Łzawymi oczyma poszukał towarzyszy. Biegli truchtem w równych odstępach, widział ich jako ruchome plamy przesuwające się na tle i
Przez kilka sekund pozostawał w odludnym zaułku, po raz pierwszy sam na sam z wrogim światem, czując się jakby nagi i bosy – bez normalnych osłon, bez broni… Ta krótka chwila – zanim dopadł cienia bramy – dała mu przedsmak czekającej go próby. Utykając przemierzył ciemny kwadrat podwórka, sień przeciwległej oficyny, kilka szczerbatych schodków, uchylone drzwi…
Wnętrze mieszkania wypełniał swojski zapach, dobrze znany z ośrodka treningowego, zmieszany z i
– Wszyscy? – upewnił się trener. – No to zaczynamy. Jesteśmy tu, w tym miejscu!
Wieniec głów osadzonych na mocnych, barczystych korpusach pochylił się nad stołem, wszystkie oczy odnalazły punkt wskazany pałeczką. Od czarnego trójkąta wrysowanego w blok zabudowań rozpoczynało się sześć różnobarwnych linii kluczących ulicami i zbiegających się w punkcie oznaczonym czerwonym kółkiem.
– Ostatnia okazja, by sobie przypomnieć trasę. Startujecie w minutowych odstępach. Żadnych biegów! Spokój i opanowanie. Czas będzie dokładnie mierzony. Zmiana trasy – tylko w wyjątkowych sytuacjach. Macie trochę szczęścia, o tej porze najłatwiej przejść. Kieszenie puste?
Odmruknęli niecierpliwie, kiwając głowami.
– Przypominam – ciągnął trener – że to już nie żaden zasrany poligon, tylko zadanie testowe w warunkach operacyjnych. Nie podaję granic stref ani położenia naszych punktów obserwacji, bo nie musicie ich znać. Macie osiągnąć cel nie wchodząc w kolizję z nikim – ani z ludźmi, ani z Nimi. Zresztą Oni mogą być wszędzie i sam diabeł ich nie odróżni, dopóki się nie skroplą. Ćwiczenie ma na celu rozpoznanie sytuacji bieżącej, a także oswojenie was z terenem i przełamanie strachu… Tak, tak! Strachu! Wiem, że się boicie tego pierwszego kontaktu, to normalne. Chodzi o to, by wasz strach przerodził się w zdrową nienawiść. Dlatego musicie otrzeć się o Nich, przeniknąć między Nimi bez drgnienia powiek, bez napinania mięśni. Ten, kto przejdzie i dotrze do celu, nie będzie trząsł tyłkiem podczas akcji. A nie każdemu się udaje! Jedynka, start!
Pierwszy z grupy wyprostował się, rzucił spojrzenie na pozostałych i bez słowa zniknął za drzwiami.
Trener zgasił lampę i odsłonił okno. Wychodziło na spory placyk pogrążony w gęstniejącym mroku. W pobliżu środka placu, pośród krzewów okalających mały skwer można było dostrzec jakiś ruch w ciemnościach. Od brzegów placu ku jego środkowi przemykały, pojedynczo lub po kilka na raz, cienie ludzkich sylwetek zdążające promieniście ku centralnej, ciemniejszej od cienia, rozległej pulsującej plamie. Niektóre krążyły wokół niej, jakby wahając się czy opierając sile zmuszającej je do zbliżenia, lecz w końcu wszystkie znikały, jak wessane, w ową plamę na środku, ruchliwą, rozdymającą się, żywą…
– Jądro kondensacji – powiedział trener patrząc przez okno na plac. – Ale to jeszcze nic groźnego.
Patrzyli, stojąc nieruchomo wzdłuż parapetu okna. Cuddy poczuł znowu – już po raz drugi w tym dniu – dreszcz chłodnego niepokoju. Tam, za szybą, w odległości kilkudziesięciu metrów kłębiło się Nieznane: tajemnicze zjawisko, rodem nie wiadomo skąd, wroga siła bezcieleśnie zstępująca na tę nieszczęsną planetę, by w wyjątkowo perfidny sposób brać we władanie ciała jej prawowitych mieszkańców.
– Dwójka! – zakomenderował trener.
Drugi wymaszerował dziarsko, sprężyście, lecz już po chwili mogli widzieć za oknem jego niepewne, lękliwe przemykanie na miękkich nogach, skrajem placu, pod murami – byle z dala od owego ciemnego jądra, zniewalającego i przyprawiającego o dreszcz strachu.
– Źle, zupełnie źle… – powiedział trener półgłosem i uśmiechnął się pobłażliwie. – Nie wolno tak rzucać wzrokiem na wszystkie strony, tak się skradać… Trzeba spokojnie, nie za luźno, ale i nie za sztywno… To przychodzi z czasem, w miarę oswajania się ze środowiskiem. To wreszcie zupełnie prosta sprawa, ale nowicjuszom wydaje się, że są wciąż w centrum uwagi otoczenia…
Cuddy czuł nie słabnący ból w kostce. Byle trener nie zauważył kontuzji… pomyślał z lękiem. Chciał mieć za sobą tę próbę, pragnął tego gorąco. Fizycznie czuł, jak jego pierwotny lęk przeradza się w żądzę czynu,'walki, w ową nienawiść, o której tak często wspominali trenerzy. Uczucie to rodziło się w nim już od dawna – od wielu lat, jak sięgnął pamięcią. Wiedział, że to przez Nich świat tej planety jest tak ponury, groźny, mroczny… To przez Nich wszystkie lata, które pamięta, spędził w odludnych miejscach, na ćwiczebnych poligonach, doskonaląc się w sztuce walki z Nimi…
Trener zasłonił okno. Lampa, znów zapalona i podciągnięta wyżej pod sufit, oświetliła ściany i resztki mebli po ostatnich lokatorach. Na jednej ze ścian Cuddy dostrzegł przekrzywioną fotografię w ramce, za szkłem. Podszedł bliżej. Przedstawiała młodą kobietę z dwojgiem dzieci na kolanach.
Czy tak wyglądała moja matka? przemknęło mu przez myśl. Nie znał swojej matki. Podświadomie czuł, że i za to także odpowiedzialni są Oni, podobnie jak za śmierć brata, który zginął podczas rozpoznania w mieście, kilka lat temu.
– Trzeci! – zakomenderował trener.
Jeszcze dwóch przede mną.
Cuddy wiedział, że nie ma i
– Czwarty! – Trener zaczął zwijać mapę.
Cuddy ukradkiem spróbował obciążyć stopę. Bolała wciąż, ale mniej. Ucieszył się. Jeszcze dwie minuty – i będzie musiał zanurzyć się w obcy świat miasta, gdzie nigdy nie był; miasta które znał tylko z ćwiczebnych makiet i planów, miasta opanowanego przez Obcych, które będzie odtąd usiłował im wydrzeć…
Kim są Obcy? Nawet najbardziej doświadczeni Obrońcy nie potrafią tego dokładnie wyjaśnić. Czy stanowią jeden zbiorowy intelekt mogący dzielić się na dowolną liczbę jednostek? Czy może na odwrót: niezliczone mrowie autonomicznych jednostek zdolnych jednoczyć się w intelekt zbiorowy? Trudno było rozstrzygnąć ten problem, zważywszy, iż Oni opanowywali ciała tak wielu ludzi z niezwykłą łatwością, przez krótkotrwały bezpośredni kontakt… Każdy, kto znajdował się w zasięgu działania jednostek ludzkich opanowanych przez Nich – był potencjalnie zagrożony, mógł w każdej chwili stać się jednym z Nich…
Jeszcze groźniejsi byli w fazie kondensacji. Wtedy stawali się jedną plazmatyczną masą. Opanowane przez siebie ludzkie ciała wykorzystywali dla stworzenia jednego ogromnego amebowatego monstrum kierowanego jedną myślą, wspólnym intelektem… To było zdumiewające – owo przekształcanie się Ich, zlewanie w jedno, jak pojedyncze krople tworzące niepohamowany żywioł strumienia.
Żywa plazma przelewająca się ulicami miasta, niepojętą mocą przyciągająca ciało każdego, kto znalazł się blisko, zawłaszczająca je i wtapiająca w siebie… W tej fazie – w stanie agresji i ataku – Obcy byli już tylko jednym potwornym organizmem bez stałego kształtu, zatracającym wszelkie cechy zróżnicowanej ludzkiej materii, z której powstał.
Z takim przeciwnikiem – opanowującym nie tylko ulice i całe dzielnice miasta, lecz także wchłaniającym coraz więcej ludzkich istnień – walczyć miał Cuddy i jego towarzysze.
– Piąty! – powiedział trener.
Tak, Oni – to straszny przeciwnik. Skafander, hełm, maska – skutecznie osłaniały przed niezwykłym, magnetycznym wpływem potwora, który nie był w stanie wchłonąć w siebie, zjednoczyć ze swym cielskiem nikogo z Obrońców. Ale i oni z trudem stawiali mu czoła. Ich broń zdolna była porazić go, zmusić do odwrotu. Rozkawałkować nawet. Ale to akurat nie było dla potwora zabójcze. Przeciwnie – sam w krytycznych momentach starcia z ludźmi i z ich sprzętem potrafił rozsypać się wydzielając z siebie na powrót wszystkie elementy, które posłużyły do jego kreacji. Plazmatyczny moloch rozpadał się parując jakby, dzieląc się na mniejsze krople, z których powstawały na nowo ludzkie postacie. Unosząc swą rozkawałkowaną jaźń w pojedynczych ciałach monstrum kryło się po klatkach schodowych, bramach, mieszkaniach – stając się nieuchwytnym składnikiem miasta, wsiąkając w jego infrastrukturę – aż do momentu następnej kondensacji, która następowała w jednym czy kilku nie dających się przewidzieć punktach miasta.