Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 10 из 48

Józio Wolski myślał przez chwilę, napił się wina i kiwnął głową.

– Chyba rozumiem. Jakie są wysokości stawek?

– Pojedynczo i porządek dwa tysiące, tripla cztery, kwinta pięć, co tez nie ma żadnego sensu. Kto o tym decyduje, żebym ja to wiedziała!

– Co by było? – zainteresował się Janusz.

– Chyba coś dużego. Mówić do tej osoby, to, mam wrażenie, walić grochem o mur oporowy. Niewykluczone, ze przystąpiłabym do rękoczynów. Ale mnie od kretynów odrzuca, więc najpierw musiałabym się postarać o narzędzie na długim drągu. Broni palnej nie dacie…?

Obaj tak energicznie pokręcili głowami, że smętne westchnienie wyrwało mi się samo.

– Nie, żeby zaraz zabić – spróbowałam jeszcze. – Jakąś solą może, ewentualnie śrutem…?

Józio Wolski skierował na Janusza pytające, odrobinę niespokojne spojrzenie. Janusz znów pokręcił głową.

– Nie ma absolutnie nic, ręczę.

Zgniewali mnie trochę. Wino spowodowało rozkwit szczerości.

– Mogę sobie zrobić łuk – oznajmiłam jadowicie. – W nader wczesnej młodości robiłam. Z leszczyny. Strzały nie były idealne, ale leciały z pięć metrów i raz jednej koleżance o mało nie wybiłam oka.

– Łuk z leszczyny proszę bardzo – zgodził się podkomisarz. – Dlaczego ta kwinta nie ma sensu?

– Na całym świecie stawka za wifajf jest najniższa albo najwyżej taka sama, w Danii, na przykład, jedną koronę. Ludzi to zachęca, grają potworną ilość kombinacji, wpływy są z tego największe z wszystkich gier. U nas kwinta ma stawkę najwyższą, ilość kombinacji każdy ogranicza, zniechęca się i przestaje grać. Im trudniej w coś trafić, tym niższa powi

– Myślę, że zdołam się tego dowiedzieć i wtedy go pani pokażę – obiecał major Wolski. – W kwestii robionych gonitw mamy już do przemyślenia dziesięć punktów. Będzie jedenasty?

– Przy odrobinie uporu można by dojść do sto jedenastego – uszczęśliwiłam go. – Po jedenaste zatem, bywa tak, że jeden drugiego puszcza z grzeczności. Lecą razem dwa konie, ścigają się jak szatany, któryś wygrywa o nos, to tez wielka sztuka. Ten drugi puścił tego pierwszego i dał mu ten nos, bo akurat były tamtego imieniny. Prezent mu zrobił. Albo siostra tamtego kończyła nim triplę. Oczywiście muszą to być przyjaciele, a nie wrogowie, ale ostatnio był wypadek, że jechali razem ojciec i syn. Jest tu dżokej, którego syn też jeździ, mało mu brakuje do kandydata, dwie gonitwy chyba, wszyscy uważali, że ojciec puści syna, niech sobie leci i zrobi kolejne zwycięstwo, ojciec mu pokaże sztukę przegrywania na celowniku o nos, tymczasem nic podobnego. Ojciec mu pokazał sztukę wygrywania na celowniku o nos. Nawet się dopytywałam, w jakich oni są ze sobą stosunkach, bo różnie bywa, ale okazało się, że w dobrych. W ogóle dżokej z prawdziwego zdarzenia… a, to powi

– Był? To znaczy, ze już nie jest?

– Nie jeździ, teraz jest trenerem. Szkoda, taki dżokej powinien być nieśmiertelny. Boże, jak on potrafił pojechać, to słów brakuje! Miał końską duszę.

– To chyba jest dobrym trenerem…?

– Mógłby być. Nie wiadomo, czy jest, bo nie on jeździ na swoich koniach, tylko te cholery…

– Zaraz, żebym nie zapomniał. Jakie tam są stanowiska, no., nie wiem jak to nazwać, stopnie jeździeckie.,.?

– Tez nie wiem, jak to nazwać, ale wiem, jakie są. Uczeń. Musi wygrać dziesięć razy, żeby zostać starszym uczniem. Starszy uczeń potrzebuje piętnastu zwycięstw, zęby się przeistoczyć w praktykanta. Praktykant dżokejski dochodzi do kandydata dżokejskiego po kolejnych dwudziestu pięciu wygranych, ma już razem pięćdziesiąt. Następne pięćdziesiąt i zostaje dżokejem.

– Razem sto?

– Sto. Mełnicki miał rekord, został dżokejem w dwa lata. Do końca życia nie zapomnę, jak był u nas miting międzynarodowy, siedziałam akurat w loży ówczesnego dyrektora. Dyrektor zerwał się z fotela pierwszy ze strasznym krzykiem „dawaj, Mietek!!!” Zaraz za nim zerwał się chyba minister rolnictwa, potem ci z Animexu, wszyscy się wbili w okno, grube byli przeważnie, więc mieścili się z trudnością i wszyscy zgodnie ryczeli pełną piersią „dawaj, Mietek!!!” Mełnicki wygrywał piątą gonitwę polskim koniem, zdobyliśmy pierwsze miejsce. Cały tor ryczał, chyba w Pyrach było słychać.

– Też bym ryczał – rzekł z przekonaniem Józio Wolski. – Co dalej, słucham. Ogólnie biorąc, to jest coś takiego, że ja nawet nie wiem, o co panią pytać. Później będę analizował i może mi co wyjdzie.

– Dlaczego przyłożyli to panu, skoro pan się nie zna na wyścigach? – zainteresowałam się.





– Właśnie dlatego. Nie jestem hazardzistą, nie mam skło

Zastanowiłam się, którym problemom dać pierwszeństwo i wypiłam wino do końca.

– Jest. Plotki. I

będzie po trzynaste. Osobiście, przez całe lata, byłam świadkiem następujących wydarzeń: primo, jest kowal na wyścigach. Znam go, porządny człowiek i zdaje się, że najlepszy kowal w Europie. Nie ma takiego trenera, takiego dżokeja i w ogóle takiego pracownika stajni, który nie chciałby być z kowalem w jak najlepszych stosunkach. Dawali mu ostatnią gonitwę, stałam za nim do kasy, dwie stówy w ręku trzymał, przypominam panu, że wtedy stawka wynosiła dwadzieścia złotych, widziałam co stawia i stawiał na to, co mu dawali. Nie przypominam sobie wypadku, zęby to przyszło i nie wierzę, że oszukiwali go złośliwie. Secundo: był taki kulturalno-oświatowy dla chłopaków, uczniów, praktykantów i tak dalej, od niego zależała ich egzystencja, czas wolny, odpoczynek, rozrywki i tym podobne, zasługiwali mu się wszyscy z całej siły. I tez mu dawali, wszystkie gonitwy. Sprawdzało się mniej więcej jak trzy do ośmiu, czasem cztery, to znaczy na osiem gonitw trzy do czterech mógł trafić, przy czym to samo trafić to i ja umiałam sama z siebie, z programu wychodziło. To co oni wiedzą? Jak mogą przy tej wiedzy robić gonitwy?

– Zaraz. Ale jest tam, zdaje się, jakaś komisja…

– Jest – przyświadczyłam sucho. – Komisja Techniczna. Ciało zbiorowe, cieszące się głęboką niechęcią całego toru.

– Dlaczego? – zdziwili się obaj równocześnie.

– Z racji postępków albo naga

– A siedziała tam pani?

– Parę razy się zdarzyło. Zachowywali się bardzo właściwie. W ogóle prywatnie są to jednostki nawet sympatyczne i przyzwoite, nie wiem, co w nich wstępuje, jak mnie tam nie ma i przeistaczają się w zbiorowość. Zaczynam mieć złe zdanie o każdej zbiorowości.

– Nie pani jedna…

– Dzie

Józio Wolski wzdrygnął się gwałtownie

– Mam – przyznał się. – Bardzo ją kocham. Ale zgadzam się, że najłagodniejsze słowo, jakie nasuwa mi się na myśl, to „kretynko”. Też na ka…

– No to co ja jeszcze muszę pan j tłumaczyć?

Janusz, wyraźnie rozbawiony, otworzył następną butelkę wina.

– Miniony reżim sprawił, że nie ja to prowadzę – oznajmił z wielką uciechą. – Zostają mi same rozrywki. Józiu, za twoje powodzenie!

– Ty się tak nie ciesz, jak prosię w deszcz – ostrzegł jadowicie Józio Wolski. – Już ja się postaram, żebyś robił za konsultanta. Zaraz, bądźcie ludźmi, niech ja zmienię taśmę.