Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 6 из 41



4

Poza drobnymi kłopotami, jakie mimo na j stara

Brzmi to może nieco humorystycznie – dwadzieścia lat drobnych utarczek z techniką… W zestawieniu z wyobrażeniami o romantyzmie zawodu astronauty rzeczywistość jest jednak nieubłaganie prozaiczna. Podobnie zresztą wyglądało to w epoce wielkich podróży transoceanicznych, odbywanych na żaglowcach. Zajęcia załogi – między jednym a drugim zawinięciem do przystani – ograniczały się do codzie

Wraz ze wzrostem prędkości statków kosmicznych rosły ludzkie apetyty na odwiedzenie coraz dalszych ciał niebieskich. Najtrudniejszą do pokonania barierą na drodze do gwiazd stał się czas.

Można było wprawdzie poświęcić całe życie na dotarcie do gwiazdy odległej o kilkadziesiąt lat świetlnych, ale nie mogło to być wyjście z sytuacji.

Załoga lecąca do gwiazdy Hares nie była pierwszą, która w prosty a skuteczny sposób oszukiwała czas. Metoda rotacji załogi została wypróbowana już wielokrotnie, a jej zalety były oczywiste. Dla bieżącej kontroli lotu wystarczała w normalnych warunkach zmiana złożona z czterech osób. Pełny skład załogi stanowiło więc kilkunastu astronautów, pełniących kolejne wachty. Aby jednak członkowie wyprawy nie musieli strawić na nią całego swego życia, musiało ich być znacznie więcej. Sto kilkadziesiąt lat podróży w obie strony „podzielono" między liczną załogę w ten sposób, aby każdy tylko częściowo obarczony był brzemieniem upływającego czasu… Pozwalało to każdemu znieść jakoś okresy monoto

Kappa jest jedną z dwu planet Tamiry. Nie wyróżnia jej nic tak szczególnego, by stała się samoistnym celem załogowej wyprawy kosmicznej. Okazała się jednak przydatna jako,,stacja pośrednia" dla wyprawy zdążającej w kierunku znacznie odleglejszego i bardziej interesującego obiektu. Była nim gwiazda Hares, tajemnicza,,Zimna Gwiazda", jak nazywano ją powszechnie, albo „Samotna Planeta" – jak określali ją ludzie sentymentalni i poeci.

Hares – to nietypowe zjawisko wśród rodziny gwiazd: obecność jej zdradza tylko słabe promieniowanie podczerwone, świadczące o niezbyt wysokiej temperaturze powierzchni, którą szacowano na kilkaset stopni w skali bezwzględnej.

Może nie bardzo zasługiwała na miano „Zimnej Gwiazdy", trzeba jednak pamiętać, że dla astrofizyków „zimne" jest wszystko, co nie posiada temperatury przynajmniej setek tysięcy stopni…

Natomiast określenie „Samotna Planeta" było trafne o tyle, o ile można wyobrazić sobie planetę bez „własnego" słońca, planetę ogrzewaną od wewnątrz, bytującą samotnie w próżni…

Kappa w układzie Tamiry stanowiła przystanek na dalekiej drodze do Zimnej Gwiazdy. Znana była jedynie z pobieżnych badań, prowadzonych za pośrednictwem bezzałogowych rakiet-sond.

Wyprawa na Hares stała się okazją bliższego poznania także tej planety.

Przed wejściem na orbitę okołoplanetarną w astrolocie zrobiło się ciasno. Oprócz normalnej załogi obsługi lotu pojawiło się mnóstwo dawno nie widzianych twarzy i Kamil musiał przypominać sobie na nowo, kto jest kim. Jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich uczestników wyprawy, asystował podczas ich witalizacji, kontrolował przekazywane przez automaty dane dotyczące stanu fizycznego i poddawał ich testom psychologicznym. Wszyscy wykazali pełną sprawność, co było dla Kamila niezmiernie ważne. Dwadzieścia lat trwający stan przetrwalnikowy nie wywarł ujemnego wpływu na ludzkie organizmy. Pozwalało to mieć nadzieję, że stan taki, kontynuowany przez dalszą, dłuższą znacznie część podróży, również nie zaszkodzi nikomu. Załogi podróżne, zmieniane w cyklu kwartalnym, doprowadziły astrolot do „stacji pośredniej", planety Kappa w układzie Tamiry. Teraz przygotowywano się do krótkich odwiedzin na planecie. Oprócz tak prozaicznych czy



Wśród witalizowanych spotkać było można wybitnych naukowców -badaczy różnorodnych specjalności. O niezwykle wysokich kwalifikacjach tych uczonych -jak złośliwie zauważył Kamil – świadczyło choćby to, że mówili wszyscy naraz nie słuchając i nie rozumiejąc się wzajemnie.

Członkowie załogi obsługi lotu byli astronautami z doświadczeniem i praktyką zdobytymi jeszcze przed odlotem z Układu Słonecznego. Dlatego też powierzono właśnie im opiekę nad grupami badaczy, lądującymi na Kappie.

Pilot Steve opiekował się grupą złożoną z sześciu geologów. Do pomocy otrzymał sześciu członków załogi obsługowej. Z astrolotu, okrążającego planetę po wysokiej orbicie parkingowej, wyruszyli rakietą planetarną, by wylądować na powierzchni Kappy u podnóża jednego z niewysokich pasm górskich, rozciągających się blisko równika.

Trudny, falisty teren i dość gęsta atmosfera dały Steve'owi możliwość wykazania pełnego kunsztu podczas lądowania. Nie zostało to jednak dostatecznie ocenione przez pasażerów, a szczególnie przez geologów, którzy o mało co nie wyskoczyli ze skóry w oczekiwaniu pełni naukowych przeżyć. Widząc ich zapał, Steve raz jeszcze zaapelował o umiar i ostrożność. Odpowiadał przed dowództwem za całą grupę i aby choć część tej odpowiedzialności rozłożyć na barki pozostałych, przydzielił każdemu z sześciu członków załogi po jednym geologu, z surowym poleceniem poruszania się w terenie wyłącznie parami.

W atmosferze Kappy było dość tlenu, by ludzie mogli przebywać na niej bez ciężkich butli i ubiorów izolacyjnych. Wystarczał lekki skafander, wykonany z cienkiej i elastycznej, lecz niezwykle trwałej błony silikonowej, przepuszczającej tlen do wnętrza powłoki i dwutlenek węgla na zewnątrz. Atmosfera planety nie zawierała trujących gazów, a ciśnienie, nieco wyższe od ziemskiego, zapewniało swobodę oddychania.

Mufi Alnor, Trzeci Nawigator, wraz z geologiem, Enrico Pollinim, wyruszyli małym łazikiem terenowym w kierunku skalnego grzebienia, rysującego się na tle ciemnoniebieskiego nieba, mniej więcej pośrodku łańcucha gór. I

Powierzchnia gruntu, dość twarda, pozwalała swobodnie poruszać się kołowemu pojazdowi, prowadzonemu przez Mufiego.

Enrico rozglądał się uważnie, dając co pewien czas znak, by się zatrzymać. Wysiadał z pojazdu, oglądał grunt, zbierał drobne odłamki skał.

W miarę zbliżania się łazika do górskiego grzbietu teren stawał się coraz bardziej pochyły i trudny do poruszania, wreszcie drogę przegrodziła im stroma ściana skalna. Mufi skręcił w lewo. Jadąc wzdłuż skał, szukał jakiejś szczeliny czy żlebu, którym można by ruszyć w górę. Mijali wąskie, pionowe pęknięcia, zbyt jednak ciasne, by łazik mógł prześliznąć się przez nie w górę stoku. Po przejechaniu kilku kilometrów Enrico zrezygnował z dalszej jazdy. Pozostawili pojazd u wylotu wąziutkiego żlebu; ruszyli związani liną asekuracyjną po osypujących się kamieniach, między dwoma masywami skały. O sto metrów wyżej teren stawał się znów łatwiejszy do marszu. Stromizna była tu niewielka, zrezygnowali więc z łączącej ich liny. Enrico zbierał swoje próbki, nawiercał skałę w różnych miejscach, szkicował coś i notował pilnie, a Mufi z zainteresowaniem oglądał krajobrazy.

Doświadczony geolog, mały i ruchliwy Enrico, znikał raz po raz za załamaniami skał, pojawiając się po chwili znowu. Mufi – jego przeciwieństwo, duży, trochę niedźwiedzic waty młody człowiek, nie nadążając za nim, zrezygnował wreszcie z tej krzątaniny ślad w ślad za geologiem. Usiadłszy na kamieniu, przyglądał się rozpostartej w dole pagórkowatej okolicy. Z dala widać było strzelistą sylwetkę rakiety, a na horyzoncie, w rzadkiej mgiełce, majaczyła druga, której załoga miała za zadanie odnaleźć źródła nadającej się do użytku wody. Krajobraz, choć niezbyt urozmaicony i pozbawiony rośli

Mufi sięgnął do wyłącznika radiotelefonu i wywołał Enrica. Nikt nie odpowiadał. Poprzez błonę skafandra pomacał mikrosłuchawkę umieszczoną w prawym uchu, potem poprawił położenie laryngofonu na grdyce i znów zawołał. Słuchawka milczała, więc Mufi w lekkim popłochu, potykając się o kamienie, popędził w górę, w kierunku miejsca, gdzie ostatnio widział buszującego geologa.

Po kwadransie zaprzestał bezowocnych poszukiwań. Wydobył z plecaka aparat lokacyjny i wziąwszy namiar na obie stojące na równinie rakiety, wyznaczył swoje położenie. Uruchomił radiotelefon i na kanale ogólnego wywołania nadał sygnał alarmu.

Enrico nie zwracał uwagi na swojego opiekuna. Pochłonięty całkowicie wyszukiwaniem interesujących go minerałów, kluczył pomiędzy blokami skał o różnych wielkościach, tworzącymi na pochyłości stoku labirynt szczelin i przesmyków. Obwieszony torebkami i przyrządami, przykucał co chwila lub wspinał się po ścianach skalnych odłamów, wprawiając w ruch mały świder ręczny i zbierając odłupane okruchy.

Gdy chował do torby kolejną próbkę, wzrok jego padł przypadkowo na wskaźnik radiometru. Zainteresował się wskazaniami. Moc dawki promieniowania jonizującego była wprawdzie niewielka i nie stanowiła niebezpieczeństwa, Enrica zaintrygował jednak pokaźny jego wzrost w porównaniu z wielkością zmierzoną poprzednio na równinie.