Страница 22 из 41
– Gdzie jest pistolet? – powiedział nagle Artur, rzucając się w kierunku schowka.
– Nie fatyguj się. Tutaj go mam – Hubert klepnął się dłonią po udzie. – W kieszeni skafandra.
– Ach tak? Zatroszczyłeś się już…
– Owszem. O własne bezpieczeństwo. Miałeś gorsze wyniki testu samokontroli.
– Bzdura. Tylko o dwie setne punktu. Zresztą -oddaj naboje, będzie wszystko w porządku.
– Daj spokój – Hubert wzruszył ramionami. – Przecież cię nie zastrzelę. Jak sądzisz, co by ze mną zrobili, gdyby znaleźli mnie żywego, na Hegar, a ciebie tutaj z dziurą w głowie?
– Jak chcesz. W każdym razie, dopóki jestem żywy, ty nie odlecisz.
– Bądź spokojny. Ty także nie.
Leżeli znowu w swoich fotelach, ubrani w skafandry, oddychając spokojnie, oszczędnie.
– Obaj mamy klucze do wyrzutni ładownika – powiedział Hubert. – Proponuję, abyśmy je wyjęli z kieszeni i położyli gdzieś tutaj, na widocznym miejscu.
– Nie. Dopóki nie oddasz pistoletu albo naboi, ja nie oddam klucza – Artur mówił coraz głośniej, aż membrany słuchawek w hełmie Huberta zaczynały rzęzić. – Przestańmy się oszukiwać! Żaden z nas ani na chwilę nie pogodził się i nie pogodzi z myślą o rezygnacji z tego diabelskiego ładownika! A przecież można odpalić go bez pasażera i spokojnie, w zgodzie i po koleżeńsku czekać na wspólny koniec!
Sięgnął do kieszeni, wydobył klucz i wsunął w otwór na pulpicie sterowania.
– Zostaw! – Hubert szarpnął go za łokieć.
– A widzisz! Mówiłem. Nie chcesz tego.
– Poczekaj! – Hubert zbliżył się do Artura i położył dłoń na jego ramieniu. – Chcę zaproponować uczciwą grę. Losujmy. Kto przegra – napisze w dzie
– Taka loteryjka o drobną stawkę? – burknął Artur szyderczo, chowając do kieszeni klucz. – Nie chcę. Gdy ja wygram, zastrzelisz mnie ze złości.
– Artur! Chłopie, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje? – Hubert mówił cicho, ze smutkiem. – Co my robimy? Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że walczymy o życie, każdy o swoje. Nieprawda! Każdy walczy o śmierć drugiego! Jakie to obrzydliwe, Artur! Jedno życie do podziału na dwóch, trochę mało.
– Dokładnie po pół na osobę – syknął Artur.
– Jak można zapaskudzać sobie te ostatnie dni! Spróbujmy, stary, proszę cię, spróbujmy umrzeć jak ludzie. Przecież to koszmar! Czy nie przyszło ci jeszcze na myśl, że mogę zakręcić zawór powietrza twojego skafandra, gdy zaśniesz? Nikt by mi nie dowiódł, że to zrobiłem, wystarczyłoby potem opróżnić butlę…
– Sądzę, że zrobiłbyś to z ochotą. Dlatego będę spał osobno. Idę do mojej kabiny.
Artur wstał z fotela, lecz Hubert zagrodził mu drogę.
– Nigdzie nie pójdziesz. Mógłbyś zwiać, gdy zasnę.
– Nie bądź głupi. Żeby odlot miał sens, trzeba dokładnie znać najdogodniejszy moment startu. Inaczej wyląduje się zbyt daleko od miejsca, gdzie leżą zasobniki. – Artur próbował ominąć Huberta, lecz ten odepchnął go zdecydowanie.
– Obaj nie jesteśmy durniami, Arturze – powiedział szyderczo, wyciągając ze szczeliny pod oparciem fotela zwitek perforowanej taśmy. – Komputer powiedział mi to samo, co tobie. Teraz już obaj wiemy, że dogodny moment startu wypada za godzinę i parę minut i powtarza się w trzynastogodzi
Artur wolno wrócił na swoje miejsce.
– Chyba przesadzasz! – warknął. – Aby uruchomić wyrzutnię, trzeba nastawić urządzenie zegarowe tutaj, w sterowni. Ale jeśli chcesz – proszę bardzo, mogę zgodzić się na twoje warunki. Tylko oddaj naboje…
– A masz, niech cię szlag trafi! – Hubert nerwowo wyszarpnął pistolet, rozładował na dłoń i cisnął naboje w stronę Artura. Posypały się po fotelu i podłodze.
Artur zbierał je na czworakach, liczył i wkładał demonstracyjnie, po jednym, do kieszeni skafandra. Potem wyjął wszystkie i jeszcze raz przeliczył.
– Jedenaście! – powiedział. – Jedenaście, słyszysz?!
– Wyjąłem wszystkie.
– Jednego brakuje. Zostawiłeś sobie! – Artur ryczał histerycznie, czołgając się pod fotelem i przepatrując wszystkie zakamarki.
– Oddałem dwanaście.
– Pokaż pistolet.
– Jeszcze czego! Chcesz mieć i to, i to? Nie ma tak dobrze!
– Zaraz zawołam Ambiego, niech on poszuka. Jeśli nie znajdzie, będę pewien, że jeden został u ciebie!
Przez następną godzinę siedzieli bez słowa i bez ruchu.
Rytuał trwał. Na dziesięć minut przed każdym kolejnym momentem dogodnym do startu na planetę zasiadali obaj w fotelach, przed martwymi przyrządami nawigacyjnymi, apatyczni i milczący. Gdy minął właściwy czas, rozchodzili się, każdy w swoją stronę, by nie patrzeć na siebie i nie rozmawiać.
Usiłowali wyglądać na pogodzonych z losem, lecz myśl o możliwości ratunku – tak bliskiej a nie dającej się wykorzystać – zatruwała ich umysły. Żaden nie chciał dobrowolnie wyrzec się tej szansy, ustąpić, skazać się na samotność do końca i świadomość, że ten drugi żyje niejako jego kosztem.
Robot Ambi stał w kącie sterowni, na swym zwykłym miejscu, gotów spełnić każdy rozkaz ludzi. Ale rozkazów nie było. Nikt go nie potrzebował. Podczas któregoś z kolejnych „posiedzeń" w sterowni Hubert odezwał się nagle:
– Słuchaj, Artur. Może jednak… wpakujemy go do ładownika i wyślemy do stu diabłów?! Denerwuje mnie ta postać w kącie…
– To rozkaż mu, żeby sobie poszedł. A ładownik zostaw w spokoju. Może wreszcie jeden z nas zrezygnuje z tej… zabawy. Wtedy drugiemu przyda się ładownik.
– Jeśli o mnie chodzi – odpowiedział Hubert zgryźliwie – to czuję się jeszcze zupełnie nieźle. Nie licz na mnie raczej.
– Zaczekaj jeszcze dwa tygodnie, porozmawiamy wówczas o samopoczuciu… Ambi, wynoś się stąd, idź sobie do rozdzielni i nie wyłaź bez rozkazu.
Artur zdjął hełm, wyłączając mikrofon łączności wewnętrznej. Wciągnął w płuca haust powietrza. Było zatęchłe, ciężkie, przesycone dwutlenkiem węgla. Tydzień temu wyłączyli dopływ tlenu do kabin, przechodząc wyłącznie na oddychanie z butli. Ze strachem stwierdzili obaj – choć nie podzielili się ze sobą tymi myślami – że wkrótce nie będzie można w ogóle oddychać bez skafandra, co uniemożliwi im jedzenie i picie. Mieli przed sobą jeszcze jedną możliwość śmierci, o której nie pomyśleli wcześniej.
Artur uchylił drzwi swojej kabiny, nasłuchując. Cicho, powoli wysunął się na korytarz, przeszedł kilka kroków i zatrzymał się przy drzwiach kabiny Huberta. Stał tam długi czas, łowiąc uchem cisze panującą wewnątrz. Potem zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom rozdzielni.
– Wyłącz nadajnik wewnętrzny, Ambi. Czy słyszysz mnie? Odpowiedz głosem, ale cicho – powiedział w ciemność pomieszczenia.
– Tak, słyszę cię – odpowiedział robot.
– Podejdź bliżej.
Ambi zbliżył się ku drzwiom. Stał teraz naprzeciw Artura, równy mu wzrostem, połyskujący plastykową powłoką. Jego nieruchoma maska wyrażała całkowitą obojętność.
– Słuchaj, Ambi. W schowku na korytarzu są cztery zapasowe skafandry próżniowe. Czy potrafisz nałożyć na siebie taki skafander?
– Wiem, jak to robią ludzie.
– Dobrze. Notuj program. O godzinie 6,40 czasu pokładowego wejdziesz do schowka i założysz skafander. Będę w sterowni, skąd wyjdę o 6,54. W dwie minuty później usiądziesz na moim miejscu. Wyłączysz na dziesięć minut odbiornik rozkazów. Potem skasujesz ten program. Zrozumiałeś?
– Tak. Zapisałem w akumulatorze krystalicznym.
– Dobrze. Teraz zostań tutaj.
Artur domknął drzwi rozdzielni i wrócił do swojej kabiny. Spojrzał na zegar, założył hełm i odetchnął czystym powietrzem z butli.
Godzina 6,50. Artur wyjął z kieszeni klucz, wsunął w otwór na pulpicie pomocniczym i przekręcił. Zapłonęła mała, zielona lampka, oznaczająca odblokowanie wyrzutni ładownika. Artur wyjął klucz z otworu. Płonąca lampkę przykrył rogiem pledu, niby przypadkiem odrzuconego na pulpit.
Godzina 6,54. Wychodząc ze sterowni, spojrzał przez uchylone drzwi do schowka. Ambi stał za nimi, ubrany w skafander. Artur uśmiechnął się do siebie. Ruszył szybko korytarzem w kierunku niszy, gdzie spoczywał ładownik. Jego właz był odsunięty. Wcisnął się do ciasnego wnętrza, ulokował w fotelu i włączył kluczem rozrząd. Rozjarzyły się sygnały na desce rozdzielczej. Wystukał na klawiaturze czas startu i numer programu lotu. Przełącznik startu ustawił w pozycji samoczy
Jest godzina 6,55. Za minutę Ambi usiądzie na miejscu Artura. Za minutę i kilka sekund (zawsze spóźnia się o kilka sekund, widocznie nie regulował dawno swego zegarka) Hubert wejdzie do sterowni i ostentacyjnie, milcząco zajmie swoje miejsce w drugim fotelu. Będą tak siedzieli w milczeniu przez następne dziesięć minut, Ambi i Hubert, tak jak zwykle siedzieli Artur i Hubert, nieporuszeni i bez słowa…
– Wyłaź! – W słuchawkach hełmu Artura zabrzmiało to jak wystrzał.
Poderwał się, zadzierając głowę ku włazowi, którym przed kilkunastoma sekundami opuścił się do kabiny ładownika.
Zdrętwiał na ugiętych nogach. W szczelinie włazu ujrzał dłoń z wymierzonym w siebie pistoletem.
– Wyłaź! – powtórzył głos w słuchawkach, tonem nie budzącym wątpliwości i nie dającym żadnej nadziei.
Artur wygramolił się z kabiny, stanął na wąskim pomoście nad włazem. Opuścił głowę, zrobił krok w kierunku wyciągniętej lufy.
– Przegrałem, stary! – powiedział cicho, a potem gwałtownym skokiem znalazł się tuż przed przeciwnikiem i wyszarpnął mu pistolet z ręki. Wymierzył w jego stronę. Co robić dalej! Dopiero gdy on zajął moje miejsce… zajął moje miejsce… – Artur przerwał, a potem roześmiał się. – Cholera! Przecież sam kazałem mu zająć moje miejsce o 6,56! A to kretyn!
– Kto? Ambi?
– Nie, ja oczywiście! A poza tym nie rozumiem, dlaczego nie zablokowałeś mi startu. Miałeś klucz, byłeś w sterowni…