Страница 21 из 41
Sprawa byłaby prosta i jasna, gdyby nie kilka szczegółów sytuacji, jaką zastała na rozbitym statku załoga „Cyklopa".
Przede wszystkim na wyrzutni nie znaleziono jednoosobowego ładownika, jedynego z trzech, który niewątpliwie musiał ocaleć wraz z nienaruszonym urządzeniem startowym. Wyrzutnia nosiła ślady prawidłowego odpalenia ładownika.
Poza tym na statku nie znaleziono robota Ambiego. Początkowo sądzono, że został zniszczony w którymś z uszkodzonych pomieszczeń, ale gdy na powierzchni planety odnaleziono ładownik, okazało się, że Ambi najspokojniej w świecie siedzi sobie w jego wnętrzu. Miał wprawdzie wyczerpane akumulatory energii, ale po ich naładowaniu był zupełnie sprawny. Jakby nie dość zagadek, po bliższym zbadaniu robota okazało się, że ma w,,plecach" otwór od kuli z pistoletu, która utkwiła w grubym tetrapolioksynowym wsporniku jego konstrukcji nośnej, nie uszkadzając zresztą żadnego z ważniejszych podzespołów.
Najbardziej jednakże zagadkowy i wręcz absurdalny był fakt, że robot Ambi ubrany był… w „ludzki" skafander planetarny! Robotowi skafander taki nie jest oczywiście do niczego potrzebny, nawet w próżni.
Skąd więc robot w skafandrze, z dziurą w plecach, w ładowniku na powierzchni planety Hegar?
Tworzono fantastyczne hipotezy, z których najzabawniejsza tłumaczyła wszystko mniej więcej tak:
Robot, oceniwszy sytuację na statku po katastrofie, patrząc na to z punktu widzenia człowieka (na którego wszak podobieństwo był zbudowany) poczuł zwykły, ludzki strach i doszedł do wniosku, że jedynym dla niego ratunkiem przed całkowitym wyczerpaniem zasobu energii jest lądowanie na planecie, gdzie, jak wiadomo, poprzednia wyprawa umieściła zasobniki ze sprzętem. Wśród owego sprzętu rzeczywiście znajdowała się niewielka siłownia magnetohydrodynamiczna. To pozwoliłoby Ambiemu doczekać w stanie czy
Twórcy tej hipotezy dowodzili, że roboty bardzo nie lubią pozostawać z rozładowanymi akumulatorami.
Takie tłumaczenie było, rzecz jasna, czystym nonsensem, tym niemniej przez długi czas popularna prasa mówiła o Ambim jako o robocie, który stchórzył w obliczu niebezpieczeństwa, podczas gdy ludzie zachowali godność i odwagę…
Mój ówczesny szef wyprawił mnie na Hegar najbliższym statkiem. Komisja która badała zebrane przeze mnie materiały, nie wzięła oczywiście pod uwagę możliwości autonomicznej i prawie ludzkiej świadomości robota. Szukano racjonalnego wyjaśnienia okoliczności wypadku oraz zdarzeń, które nastąpiły bezpośrednio po nim. Mimo jednak wielomiesięcznych dociekań, nie wypracowano żadnej uzgodnionej i dającej się przyjąć wersji wypadków, która wyjaśniałaby wszystkie jego szczegóły. Ostatecznie więc śledztwo umorzono uznając, że za śmierć kosmonautów nikt z żyjących nie ponosi odpowiedzialności – a to było z prawnego punktu widzenia najistotniejsze. Zmarłych uznano za bohaterów Kosmosu poległych na posterunku. W ostatecznym orzeczeniu komisja sugerowała, że zrezygnowali oni dobrowolnie z szansy ratowania się jednego z nich i dla definitywnego zażegnania problemu jednoosobowego ładownika wyprawili w nim robota.
O skafandrze i postrzale nie było w raporcie ani słowa. Podobnie zresztą jak o tym, że ładownik można było z powodzeniem wyprawić bez pasażera…
W ten sposób wszystko się pozornie wyjaśniło i oficjalnie odłożono sprawę ad acta.
– Pozornie? – inżynier spojrzał bystro na opowiadającego. – Więc pan sądzi, że sprawa miała się inaczej?
– Ja tam byłem, proszę pana – powiedział komisarz z naciskiem. – Nie sądzę, lecz wiem, że musiało być inaczej.
– Jeśli jest pan tego pewien, to… – wtrąciłem.
– To dlaczego nie przekonałem o tym komisji? Otóż uznałem to za niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Przecież tamci dwaj od dawna już nie żyli. Czy nie lepiej, że pozostali na zawsze w aureolach bohaterów, jako do końca szlachetni, odważnie patrzący w oczy śmierci, służąc i
– Uważa pan, że nie byli takimi właśnie?
– Tego nie powiedziałem. Zginęli rzeczywiście na posterunku. Czy samo uczestnictwo w wyprawie nie było już dostatecznym dowodem odwagi? I czy to, co rozegrało się na uszkodzonym statku w czasie między katastrofą a ich śmiercią, może wywierać jakikolwiek wpływ na ostateczną ocenę moralną tych ludzi? Gdyby nawet oszaleli ze strachu i rozpaczy, gdyby popełniali czyny, jakich nie dopuściliby się w normalnych warunkach – czy można by ich potępiać? Bohaterstwo jest zjawiskiem tak złożonym, że nie sposób czasem odtworzyć motywacji czynów bohatera. A z drugiej strony, reakcje psychiczne człowieka walczącego o życie są trudne do przewidzenia.
Czyż więc należałoby potępić jednego z nich, gdyby sam opuścił statek przy użyciu ładownika? W przeciwnym wypadku zginęliby przecież obaj.
– Wydaje mi się – wtrąciłem – że pozostawienie towarzysza w takiej sytuacji…
– …w niczym tej sytuacji nie zmienia – dokończył komisarz przekornie. – Nie, daleki jestem od chwalenia zasady,,ratuj się, kto może", ale czy nie lepiej, z punktu widzenia społecznych skutków, przedstawić sprawę tak, jak uczyniła to komisja? Mogłem wpłynąć na zmianę treści raportu, przedstawiając pewne własne spostrzeżenia i domysły, ale świadomie z tego zrezygnowałem i do dziś przekonany jestem, że moja decyzja była słuszna.
– Więc jakież to domysły? – dopytywał się niecierpliwie inżynier.
Komisarz stara
– No, cóż… Jeśli panów nie znudziłem, opowiem o moich domysłach. Ale zastrzegam się raz jeszcze: to tylko moje przypuszczenia. Proszę traktować wszystko, co powiem, jako jedną z możliwych wersji zdarzeń na pokładzie „Atlanta".
Pierwszy podniósł się Hubert. Chwiejąc się jeszcze na nogach, ruszył w kierunku Artura, który bez ruchu leżał pod fotelem. Ukląkł przy nim i odwrócił jego twarz do światła. Artur powoli otworzył oczy.
– Co? Co to było? – wyszeptał.
– Nie wiem. Chyba zderzenie. Silniki nie pracują, kontrola napędu nie działa. Oświetlenie przełączyło się na rezerwę. Patrz! – Hubert zerwał się na nogi. – Powietrze idzie z zapasu awaryjnego!
Na tablicy kontrolnej błyskało równocześnie kilka światełek ostrzegających o awariach różnych układów statku. Hubert wybiegł z kabiny nawigacyjnej. Czuł, że ciążenie zmieniło się nieco – widocznie statek wirował teraz szybciej niż przed chwilą.
Wrócił po kilku minutach. Usiadłszy w fotelu wsparł głowę obiema rękami i milczał.
– Co to było, Hubert?
– Idź, zobacz sam.
– Nie mogę wstać, trzepnęło mną paskudnie. Powiedz, jest źle?
Hubert milczał przez chwilę, trąc pięścią oczy, jakby w nadziei, że obudzi się za chwilę z koszmarnego snu.
– Jest najgorzej. Nasza przestrzeń skurczyła się znacznie. Nasz czas także – powiedział wreszcie.
– Co zostało? – odezwał się Artur, wskazując głową w kierunku wyjścia ze sterowni.
– Niewiele. Kabiny mieszkalne, część sektora,,C", dwadzieścia metrów centralnego korytarza… To chyba wszystko. Pozostałe pomieszczenia – rozhermetyzowane i odcięte.
– Jak długo…
– Krótko! – uciął Hubert. – Regeneracja nie działa. Ogranicza nas rezerwowy zapas powietrza i wzrost zawartości dwutlenku węgla. Kilka dni.
– A gdyby tak… – zastanowił się Artur. – Gdyby włożyć skafandry próżniowe? Butle można ładować z rezerwy. Nie będziemy truć się dwutlenkiem węgla…
– Można, ale to tylko trochę przedłuży… – Hubert urwał i uniósł się z fotela. – Do diabła, zrozum wreszcie, że przybycie „Cyklopa" jest sprawą miesięcy! A my zdołamy przetrwać dwa, no może trzy tygodnie! – Można spróbować uruchomić hibernatory – podsunął Artur.
– Nie wystarczy energii na stabilizację temperatury.
Sprawdziłem stan baterii. Dwa miesiące. Potem już tylko dwie świetnie zakonserwowane mrożonki, od razu do trumny.
– Cholera! – Artur z trudem wstał i kulejąc doczłapał do swojego fotela. – Miłe perspektywy. Nasza podróż już naprawdę zbliża się ku końcowi. A tak dobrze szło aż do tej pory!
– Przestań.
– Co „przestań"? Obaj wkrótce przestaniemy. Mówić, oddychać, trząść się ze strachu i w ogóle…
Artur podniósł się i rozcierając stłuczone udo, ruszył do drzwi.
– A ja jednak założę skafander – powiedział.
– Proszę bardzo! – Hubert znów apatycznie zagapił się w pulpit, podpierając głowę rękami. – Mamy szereg możliwości do wyboru.
Odwrócił nieco głowę i próbował uśmiechnąć się do Artura.
– Możemy – ciągnął z powagą – skończyć z powodu nadmiaru dwutlenku węgla, z braku tlenu… Poza tym, mamy jeszcze coś niecoś w apteczce…
Nagle urwał, patrząc, jak Artur wyciąga ze schowka swój skafander próżniowy.
– Czekaj no! – powiedział, powoli cedząc słowa. – Jeśli ty założysz skafander, a ja nie, to będziesz mi truł powietrze i ja pierwszy… O, nie, mój drogi!
– O co chodzi?
– O ładownik.
– Jaki ładownik? Nic nie mówiłeś!
– Jakoś tak… Zapomniałem – Hubert zmieszał się nieco.
– Więc co z tym ładownikiem?
– Jeden został. Na oko – sprawny, bez uszkodzeń.
Stali naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem.
To była właśnie chwila, w której uprzytomnili sobie, że oto ich koleżeńska, wieloletnia solidarność rozpada się na dwa odrębne,,ja".
Ładownik był jednoosobową, maleńką rakietką ratunkową, zdolną osiąść na powierzchni planety, lecz nie mogąca wrócić. Na planecie było wszystko, czego tu nie wystarczało: tlen, żywność, energia, elementy do zbudowania prymitywnego schronienia. Poprzednia wyprawa pozostawiła tam cały swój ładunek. Oni mieli zrobić podobnie. Gdyby wszystko przebiegało zgodnie z programem, szykowaliby teraz rakiety do lądowania. Ocalały ładownik był ratunkiem dla jednego z nich. Wystarczyło wyliczyć odpowiedni moment odpalenia i siłę ciągu, aby usiąść na planecie tuż obok zasobników ze sprzętem.
Od tej chwili patrzyli na siebie czujnie i podejrzliwie. Obaj, każdy oddzielnie, sprawdzili orbitę wraku. Była stacjonarna. Komputer nawigacyjny po przełączeniu na rezerwowe zasilanie działał bez zarzutu. Obaj włożyli skafandry próżniowe. Usiedli w swych fotelach. Ich sprawne, a teraz, w obliczu zagrożenia, szczególnie wyostrzone umysły pracowały w skupieniu. Każdy, z nowo obudzoną nadzieją, ważył w myślach szansę przeżycia i obaj nieuchro