Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 38 из 42

Jednak, mimo wszystko, Grzegorz wart był nawet głowy…

Bierz diabli głowę, podwiązki i kapelusze, na Grzegorzu mi zależało, jemu na mnie chyba też, wzajemna tolerancja, przystosowanie się do siebie, dałoby się razem żyć.

Objechałabym z nim pół świata, bo zlecenia miewał wszędzie, no dobrze, sama objechałam ćwiartkę, ale z nim byłoby mi przyjemniej…

Oczyma duszy ujrzałam nagle nas, jak dwie osoby na ekranie, w Tropicanie na Kubie, na plaży w Andaluzie w Algierii, na Hawajach… nie, na Hawajach broń Boże, za dużo tam pięknych dziewczyn, ale w drodze na Nordkapp, na wyspie świętego Edwarda, w Kalkucie, w Tokio i może akurat nie byłoby tam trzęsienia ziemi… Ale mogliby nas napadać egzotyczni bandyci w Ameryce Południowej, doskonale umiem strzelać, a Grzegorz fechtuje się świetnie. W każdym razie fechtował się w młodości i chyba mu to nie przeszło…? Zwyczajnie w Nicei, w apartamencie z widokiem na morze…

Ujrzałam siebie przy jego boku i nagle wyraźnie poczułam, że to byłoby szczęście.

Obojętne gdzie, w komórce na króliki pod Małkinią Górną. Obojętne jak długo, niechby chociaż kilka lat. Grzegorz i ja, razem, jako jednostka rozliczeniowa… Słowo „my” dotyczyłoby nas.

Miziutek mi to odebrał.

Moje uczucia do niej przekroczyły wszystko. Nie byłabym w stanie nawet na nią popatrzeć, nie wspominając o czymś takim jak rozmowa, względnie zabicie jej, bodaj na odległość. Podpalenie jej domu… Wykluczone! Nogi by mi odpadły, gdybym się miała zbliżyć, paraliż by mnie tknął, gdybym miała jej dotknąć. Prędzej udusiłabym się na śmierć, niż do niej odezwała.

Uświadomiłam sobie nagle, że temat Minutka zalągł się we mnie nie bez celu.

Zamierzałam pomyśleć, czy nie udałoby się zrobić jej coś złego. Otóż nie. Nie ja. Nie tknę sprawy, niech się udławi swoim Sprzęgiełem, swoim Renusiem świętej pamięci, swoim majątkiem, swoim życiorysem i swoją niezniszczalną urodą. Mógł sobie Grzegorz gadać o nadgryzieniu zębem czasu, Miziutek należał do kobiet, których czas się nie ima, nie miała skło

Siedziałam spokojnie na tyłku, patrzyłam w okno i nienawidziłam jej z całego serca…

Relacji kryminalno-śledczej Grzegorz wysłuchał z wielkim zainteresowaniem.

– Wynika z tego, że od ciebie się odczepią?

– Z pewnością. Mają drobne kłopoty, z którymi nie mam już nic wspólnego.

Czepianie się mnie mogłoby im tylko zaszkodzić.

– Chwała Bogu. Jak wyglądasz z nogą?

Prawie zdziwiłam się pytaniem, bo o nodze zdążyłam zapomnieć.

– Doskonale. Po schodach schodzę jak człowiek i ona o sobie przypomina tylko w wyjątkowych przypadkach. Ten ortopeda był genialny, miał rację, nic nie robić i spokojnie poczekać. Za miesiąc będę mogła tańczyć.

– Także przyjechać tutaj?

Pomilczałam chwilę z nadzieją, że moje milczenie brzmi potępiająco.

– Jeszcze z półtora tygodnia warto by przeczekać. A zwracam ci uwagę, że zaraz potem nadejdzie sierpień. Sierpień w Paryżu już przeżyłam i dziękuję za więcej. Pozwolisz, że ewentualny przyjazd przesunę na wrzesień?

– W pełni, bo w sierpniu ja też muszę wyjechać. Moja żona…

– No więc właśnie! Co z twoją żoną? Nie pytałam, bo chciałam być taktowna.

Cholera. Że też różne osoby są taktowne z natury, a ja się muszę wysilać…!

– Co ty powiesz? – zdziwił się Grzegorz i wyglądało na to, że szczerze. – Zatem wysilasz się dość skutecznie, bo nie zauważyłem z twojej strony żadnych nietaktów.

Co do mojej żony, to bioterapeuta był tu dopiero ostatnio, przedwczoraj, wcześniej nie mógł, przesuwał wizytę. Trochę pomógł, zdaje się, że ku własnemu zdumieniu. Pełni sił ona już nigdy nie odzyska, ale powiedzmy, że jest z nią mniej źle. Z wielkim naciskiem udzielił jednej cudownej rady, mianowicie sanatorium w Szwecji. Istnieje takie, bardzo specjalistyczne i cholernie drogie, nie szkodzi. Trzy miesiące w tym sanatorium może poprawić stan, mam ją tam ulokować z osobą towarzyszącą. Czy ty możesz sobie to wyobrazić? Pojedzie z nią kuzynka.





– Kiedy? – spytałam żywo, mogąc to sobie wyobrazić doskonale.

– Właśnie w sierpniu. Odwiozę je, zostanę ze dwa tygodnie i pod koniec miesiąca wracam.

Nie były to, rzecz jasna, te wszystkie Copacabany i Andaluzy, ale jednak. Paryż, cudowne miasto, o ile akurat nikt w nim nie strajkuje, a nawet jeśli, niech go diabli biorą, niech strajkuje ile chcąc, nie wybieram się tam do pracy. Dwa miesiące z Grzegorzem…

– Nie wiem, jakie są twoje konkretne chęci i zamiary – powiedziałam ostrożnie.

– Ale z przyjemnością sprawdzę, czy nie zaszkodziłaby nam taka rozszalała swoboda.

Ryzyk-fizyk. Bo może…

– Przestań się wygłupiać. Nastaw się na wyjazd, zadzwonię natychmiast po powrocie i liczę na to, że nie będę musiał czekać dłużej niż trzy dni…

Ni z tego, ni z owego, ledwo odłożyłam słuchawkę, zalęgły się we mnie obrazy odwrotne. Przez kilka ostatnich lat przywykłam do pełni swobody i samotnej, niczym nie skrępowanej egzystencji. Mogłam gęby nie otworzyć, jeśli mi się nie chciało, mogłam jeść w najdziwniejszych porach albo nie jeść wcale, przy jedzeniu czytałam książki i bez lektury pożywienie mi szkodziło, mogłam się czesać na zasadzie machnięcia grzebieniem, tylko po to, żeby uniknąć kołtuna, mogłam pracować w chwilach dowolnych, mogłam wychodzić z domu i wracać o wschodzie słońca, pies z kulawą nogą nie miał prawa pytać gdzie byłam, mogłam roztrwonić wszystkie pieniądze, przegrać je na przykład na czymkolwiek i żyć później chrupkim chlebkiem i zapasem herbaty, posiadanej w domu, mogłam poodrywać sobie wszystkie guziki i nie przyszyć żadnego, mogłam po sobie nie zmywać i po sufit zapchać zlewozmywak brudnymi naczyniami, mogłam otwierać okna, ile mi się podobało, robić przeciągi, nie gasić światła, zawalić stoły i krzesła papierami, nie czytać korespondencji…

Mogłam wszystko.

Grzegorz zaś przywykł do kobiety w domu. I

Może zresztą w kraju od dawna cywilizowanym podrzucają to na progu razem z mlekiem i gazetami, czort bierz, takie rzeczy daje się zorganizować. Ale później jest lunch, a mnie się akurat świetnie pracuje, w nosie mam żarcie, albo on jest zły, albo ja się łamię i jestem wściekła, potem obiad, co, u diabła, robimy z obiadem? Mam go ugotować? Nie chce mi się, ale trudno wiecznie żywić się po knajpach! Poza wszystkim pracuję w domu, Grzegorz w biurze, kto ma wrzucić przepierkę do pralki jak nie ja?

Elementarna przyzwoitość ma swoje wymagania…

Powymyślałam tyle sytuacji w ogóle nie do przyjęcia i okropieństwa tak potężne, że omal nie zadzwoniłam do niego z gniewnym komunikatem, że mowy nie ma, nie przyjeżdżam! Zatrujemy sobie życie do tego stopnia, że wspominać się będziemy ze wstrętem, w tym wieku kojarzyć się należy, jeśli jedna osoba w samotności obciąga pół litra, a druga płacze rzewnymi łzami. W dodatku, czy ja wiem, a może zrobi mi się na tyłku pryszcz, którego wolałabym nie ujawniać przed światem? Wysiłki, jakie stają się udziałem poszkodowanej na urodzie kobiety, starającej się ukryć mankament przed ukochanym mężczyzną, były mi znane aż za dobrze, nie miałam na nie najmniejszej ochoty.

Jeszcze w młodości, niech będzie, ale w sile wieku…?

Opamiętałam się w ostatniej chwili, a już trzymałam rękę na słuchawce. Na szczęście uświadomiłam sobie, że skończyły się godziny pracy i Grzegorz właśnie jedzie do domu.

Postanowiłam jednak się przemóc, zaryzykować i popatrzeć, co z tego wyniknie…

Już był sierpień, Grzegorz kotłował się z żoną w Szwecji i na telefon od niego nie było szans. Udałam się na Mazury i po tygodniu wracałam.

Deszcz zachowywał się niezdecydowanie. To padał, to mżył, to ustawał, chwilami nawet chmury rzedły tak, że przeświecało przez nie słońce i w jednym z takich momentów nie wytrzymałam. Zatrzymałam samochód i wlazłam do lasu.

Nie miałam pojęcia, gdzie akurat jestem, nie interesowało mnie to, bo zajęta byłam myślą o grzybach. Po ostatnich deszczach musiały rosnąć, Mazury w ogóle są grzybne, a las aż korcił. Mieszany, gęsto przetykany brzozami, ciągnął ku sobie i zachęcał. Kozaki, może nawet czerwone, może prawdziwki…

Szosa, kompletnie pusta, wiodła nad jakimś jeziorem, które w jednym miejscu podeszło tuż blisko i właśnie zaraz obok było miejsce na parking. Wjechałam odrobinę, tyle tylko, żeby usunąć się z szosy i od razu zawróciłam, ustawiając się przodem do wyjazdu. Przeleciałam się kawałek, noga zrosła mi się już dawno i nie stawiała przeszkód, żadnych grzybów nie znalazłam, to znaczy owszem, było mnóstwo takich, których nie zbieram, na upragnione kozaki i prawdziwki jednakże nie trafiłam. Przeszłam na drugą stronę, rozejrzałam się, westchnęłam ciężko i zaczęłam wracać do samochodu.

Na skraju lasu zatrzymałam się, bo jechał jakiś samochód. Dwa samochody, jeden za drugim. Ostro leciały, za ostro jak na tę mokrą jezdnię…

Tyle zdążyłam pomyśleć, reszta stanowiła przerażone okrzyki wewnętrzne. Ten drugi wyprzedzał, w moich oczach wyskoczył do przodu i rąbnął pierwszego w lewy przedni błotnik tak, że w mgnieniu oka zepchnął go z mokrej jezdni. Nie zwolnił nawet, dmuchnął przede mną i pognał dalej. Dostrzegłam numer, jakiś kawałek umysłu zdołał go zapamiętać, WYJ, słusznie, tylko wyć nad takim, 3244. Rąbnięty skokiem zjechał z szosy na łagodny stok nad jeziorem, nie przewrócił się, kierowca musiał hamować odruchowo, zatrzymywały go krzaki jałowca, zastygł na ostatnim, tuż nad samą wodą, do której zostało mu ze trzy metry stromo schodzącego brzegu. Huk uderzenia jeszcze niosło po lesie.