Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 20 из 42

– A tamta praca… Ta z dużym ogrodem. Wspominała pani, że kuzynka była niezadowolona. Nie wie pani, dlaczego odeszła?

– Wiedzieć, to całkiem nie wiem, ale mnie się zdaje, że coś tam państwo takiego robili, co ona na to kręciła nosem. Bogaci. A kto to wie w dzisiejszych czasach, od czego kto bogaty? Jak się pytałam, ramionami tylko ruszała, tyle wiem, że ta jej pani jakieś głupie imię miała, jakby dla kota. Micia chyba. Albo Mizia. Dorosła kobieta, niech pani popatrzy, żeby chociaż młoda…!

Nie podzieliłam zgorszenia pani Ostaszkowej, bo zabrakło we mnie miejsca na doznania uboczne. Po krzyżu przeleciał mi jakby prąd elektryczny. Micia. Mizia… Nie, niemożliwe, zbieg okoliczności… Zaraz, ale przecież Helena napisała do mnie, o czymś to świadczy! I ta jakaś ona, która mnie nienawidzi… Rany boskie!

Opanowałam emocję z wielkim wysiłkiem i już po paru sekundach znów zaczęłam słyszeć dźwięki zewnętrzne.

– … a może i jeździła tam jeszcze do tego sprzątania, bo mnie się widzi, że dobrze płacili, mówić, nie mówiła, ale pieniądze miała, to dzieciom co kupiła, to prezent jaki, to tego… – mówiła pani Ostaszkową w wyraźnym rozpędzie. – Ale nie wiem, bo może i nie. Więcej to powi

O, ile to lat! Ze szkoły chyba jeszcze, bo myśmy różnie do szkoły chodziły i koleżanek to się żadnych nie znało, ale nie raz jeden mówiła, że ma do kogo gębę otworzyć i całkiem jej to starczy. No, nie do mnie, to chyba do niej…

Przyjaciółkę na usta pani Ostaszkowej wypchnęła wyraźna uraza, spróbowałam uściślić tę nową postać, bez rezultatu. Ukrywała ją ta Helena czy co…? Można było jedynie wydedukować, że mieszkała gdzieś w pobliżu owych państwa z ogrodem i, niestety, nic więcej, nie miałam pewności, czy naprawdę istniała.

Wracając do Warszawy, zastanawiałam się, czy to całe przesłuchanie równie łatwo poszłoby glinom. Chyba nie, małżonek pani Ostaszkowej mnie zlekceważył, ale policję potraktowałby poważniej. Obecny przy boku żony, pohamowałby może jej dedukcje i wnioski i o głupstwach gadania by nie było. Tymczasem właśnie te głupstwa…

Gwałtownie zabrakło mi Grzegorza.

Gliny owszem, zdecydowały się pogawędzić ze mną zaraz nazajutrz w południe. Pan pułkownik osobiście zadzwonił i zapytał, czy może mi złożyć wizytę, ja z tą nogą, nie chce mnie ciągać po piętrach i korytarzach, wpadnie do mnie z jednym podwładnym.

Ależ proszę, niech wpada, nie mam nic przeciwko miłym gościom. Z wielką przyjemnością włożyłam perukę, bo ekscesy, które mogłyby ją naruszyć, nie wchodziły w rachubę. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pewnie, że wolałabym zobaczyć Grzegorza, ale przed jego wizytą poleciałabym do fryzjera. Nie, żadnego fryzjera, zrobiłabym uczesanie sama, fryzjer wystarcza mi na jedno popołudnie, spod kranu wychodzi lepiej. I znów przeżyłabym udręki, cholernie trudno pochylać się nad wa

Coś się zmieniło. Pułkownik odniósł się do mnie jakoś życzliwiej, z kurtuazją i bez żadnej niechęci. Polubił mnie znienacka…?

– To teraz, mam nadzieję, usłyszę od pani całą prawdę – powiedział, zagłębiwszy się w fotelu ze szklaneczką piwa w dłoni. – To jest wizyta prawie prywatna, bo kapitan Borkowski, który mi towarzyszy, koniecznie chciał panią poznać osobiście.

Zainteresował się nadzwyczajnie pani osobliwymi przygodami.

Kapitan Borkowski przy odrobinie uporu mógłby być moim synem. Dwadzieścia lat temu, kiedy Mizia niszczyła moje życie uczuciowe, chodził do szkoły i zapewne kopał piłkę na wybetonowanym placu zabaw. Wyrósł na atrakcyjnego chłopaka i robił doskonałe wrażenie.

– Ta Helena Wystrasz musiała powiedzieć pani coś więcej – kontynuował pułkownik. – Sprawa wikarego z grójeckiego kościoła już do nas dotarła. Pani u niego była i chyba nie bez powodu?

Wszystkie przemyślenia, jakich zdołałam dokonać od wczorajszego wieczoru, kazały mi znów zełgać chociaż trochę. Za dużo miałam domysłów i wątpliwości, a za mało konkretów.

– Zgadza się – przyznałam. – Trudno to nazwać wypowiedzią, raczej wyszemrała, że wie o zbrodni i że wyspowiadała się księdzu w Grójcu. Wcale nie wiedziałam o wikarym, trafiłam na niego przypadkiem. Tyle mojego.

– A co powiedział wikary?

– Nic, poza tym, że się zastanowi. Helenę pamiętał, niejasno, przy spowiedzi o nazwisko nie pytał, ale skojarzyła mu się jakoś. Na tym koniec. Zaraz potem ktoś go rąbnął, a ja nie ośmieliłabym się szarpać pazurami ciężko ra

– Jeśli w grę wchodzi spowiedź, nawet i zdrowy nic nam nie powie – mruknął kapitan Borkowski.

Z miejsca postanowiłam przy tym ogniu upiec własną pieczeń.





– Wyznam panom, że gdyby nie ta kretyńska kość, już bym wróciła z Łodzi z pełną wiedzą o katastrofie. Nic z tego, łódzki bruk może i ma tradycje rewolucyjne, ale dla mnie się chwilowo nie nadaje. Intryguje mnie, jak to się tam odbyło, czy ja dobrze zgadłam, że tę Helenę wypchnięto albo sama wyskoczyła? To jest kwestia praw fizyki, nie paskudźmy wszechświata.

– Nie zamierzamy – zapewnił pułkownik. – Pokaż pani, Tadziu…

W skupieniu obejrzałam kopię pełnej dokumentacji kraksy pod Łodzią. Wynikało z niej, że miałam rację, Helena znalazła się na poboczu przed zderzeniem, a nie po, ani nawet w trakcie. Szarpała się może i przez walkę z nią kierowca stracił na moment panowanie nad kierownicą, akurat w trudniejszej sytuacji na drodze.

– Porwali ją – orzekłam, zanim się zdążyłam zastanowić, co mówię. – Usiłowała uciec…

– Też nam się tak wydaje – przyznał pułkownik. – I podejrzewam, że pani wie dlaczego.

– Chałę wiem. Za to pan wie, kto. Kto ją porwał, tych, co ją wieźli, też nieźle wykotłowało. Znacie ich, oni gęby nie mają?

– Tak jakby nie mieli. Kierowca nie żyje. Reszta, o ile było ich więcej, uciekła. Co pani na to?

– O mój Boże, nic. Nie rozumiem sprawy. Jak oni załatwili z tą głową, kiedy i gdzie jej odrąbali?

Obaj panowie popatrzyli na siebie, w okno i na mnie.

– No dobrze, powiem pani prawdę – zdecydował się pułkownik. – To wcale nie było tak, tylko zupełnie inaczej i cała ta historia zakrawa na makabryczny dowcip.

Rozmawiamy prywatnie, o ile się orientuję, nie nagrywa pani rozmowy, i od razu mówię, że w razie czego wyprę się każdego słowa. Otóż…

Chłonęłam każde jego słowo do wyparcia niczym gąbka morską wodę. Dowiedziałam się, co następuje: Obecność w katastrofie Heleny jako ofiary stwierdzono od razu, ale ofiar było więcej i bardziej poszkodowanych, chętnie powitano zatem pomoc społeczeństwa. Ktoś przypadkowy, jakiś nie tknięty kraksą kierowca, zaofiarował się, że sam ją zawiezie do szpitala, będzie jechał za karetką, sanitariusz pomógł wepchnąć ją do samochodu marki Mercedes, tyle pamiętał i cześć. Na tym skończył się kontakt z ofiarą.

Mercedes do szpitala w ogóle nie dotarł, czym nikt się specjalnie nie przejął, uznano bowiem, że zapewne lepiej się czuła, niż można było mniemać, i pojechała do domu leczyć siniaki we własnym zakresie. Po kilku dniach jednakże…

Wścibskość dzieci w różnym wieku przekracza wszelkie granice. Chłopak jeden, na wrotkach, podejrzał, jak z mercedesa wyciągnięto pakunek, dwóch facetów to robiło, a rzecz miała miejsce na drodze przez Modrzew w odludnym akurat lasku, pakunek zawleczono w głąb zieleni i zakopano pośpiesznie i płytko. Przyjrzał się temu ciekawie, po czym udał się z donosem do glin. Trzy godziny nie przeszły, jak we wskazanym miejscu odkopano ludzkie zwłoki płci żeńskiej bez głowy. Numeru mercedesa chłopak nie pamiętał, co nie miało wielkiego znaczenia, bo z pewnością był fałszywy. Zwłoki przez czysty przypadek trafiły do tego samego szpitala, który nieco wcześniej przyjmował i leczył ofiary kraksy i rozpoznał je ten sam sanitariusz. – A rozpoznał je, proszę pani, tylko dlatego, że facetka miała na sobie jako… czy ja wiem, jak to nazwać, serdaczek…? Takie coś na górnej części… Co uparła się kupić jego żona, a drogie to było, więc utkwiło mu w pamięci. Twierdził, że o mało się przez to nie rozwiedli, przez ten szczegół garderoby zapamiętał ofiarę, po czym rozpoznał te zwłoki bez głowy. Osobiście wpychał poszkodowaną do mercedesa, ten serdaczek bił go po oczach, to jego określenie, nie moje, zwłoki miały to na sobie, reszta się zgadzała. Wzrost, tusza… Nawet w pośpiechu i zamieszaniu takie rzeczy się pamięta, w ten sposób wyszło, że jedna z ofiar kraksy nie dojechała do szpitala, a za to postradała głowę. Powiedzmy szczerze, pojawił się kłopot, dotarło do nas, po czym pojawiła się pani z komunikatem o głowie i Helenie Wystrasz. Udało nam się te rzeczy skojarzyć. Z nie znanych nam na razie powodów Helena Wystrasz padła ofiarą jakichś zbrodniczych machinacji…

– Ale później miała głowę! – wyrwało mi się. – Skąd…?!

– Podrzucono ją. Do kostnicy. Czy ja muszę pani dokładnie tłumaczyć, co się dzieje w szpitalach…?

– Nie, wcale pan nie musi. Z tego wynika, że beze mnie nadal panowie mieliby ten kłopot?

– Zgadza się i dlatego tu jesteśmy. Dziwaczna sprawa. Nie zostawia się takich rzeczy odłogiem. Uczciwie pani wyznam, nie umiem sobie wyobrazić, jaki to może mieć związek z panią, może czysty przypadek, ale odjechała pani przecież natychmiast…?

Ponownie, z detalami, z wyliczeniem czasu co do sekundy, opisałam wypadek pod Łodzią. Do listu Heleny uparcie postanowiłam się nie przyznawać, miałam zatem trudności z włączeniem siebie w całą aferę. Gdyby tę głowę odrąbali jej natychmiast i wepchnęli do bagażnika najbliższego samochodu, proszę bardzo, byłby to zwykły przypadek, ktoś musiał stać najbliżej, ale nazajutrz…? Czy po dwóch dniach…? Dlaczego ja, do ciężkiej, nieprzemakalnej, wyjątkowo złośliwej cholery…?!

– Ja myślę… – powiedziałam niepewnie. – W Zgorzelcu… Okazja była, może chcieli pozbyć się jej… Jak by tu… Zwłoki nieznane, dokumentów panowie nie znaleźli, głowa odjedzie razem ze mną…