Добавить в цитаты Настройки чтения

Страница 13 из 42

Wspomnienie własnej głowy podniosło mnie z miejsca. Jutro spotykam się z Grzegorzem, zabiegi fryzjerskie niezbędne…

Nazajutrz, w ów poniedziałek, o poranku, nabyłam sobie letnie klapki.

Od klapek do umówionego bistra na rogu nie było więcej niż pięćdziesiąt metrów.

A jednak zdążyło się na mnie zwalić wspomnienie.

Dawno temu kupiłam sobie pantofle pod wpływem Grzegorza. Na wystawie w jakimś sklepie ujrzałam prześliczne obuwie za przystępną cenę, co zaskoczyło mnie niepomiernie, bo do butów, jako państwo, mieliśmy chyba pecha. Produkowane były raczej stępory niż co i

Te prześliczne pantofle zatem, znienacka ujrzane, przyciągnęły moją uwagę. Weszłam, przymierzyłam, były co najmniej o pół numeru za małe, zawahałam się. Przy okazji zostałam powiadomiona, że jest to tylko jedna para, ręcznie robiona, która wróciła właśnie z wystawy brukselskiej. Nie kupiłam, ale korciły mnie i jeszcze tego samego dnia powiedziałam o nich Grzegorzowi.

– No wiesz! – zgorszył się. – Co to za kobieta, która rezygnuje z ładnych pantofli tylko dlatego, że są za małe!

Jak oszalała popędziłam tam nazajutrz, buty jeszcze stały, kupiłam je natychmiast. Po czym dumnie włożyłam na nogi, idąc z nim wieczorem do letniego kina na Rozbrat.

Pantofle były rzeczywiście prześliczne, pochwalił je z ogniem, ja zaś na własnej skórze odcierpiałam „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Te brakujące pół numeru zrobiło swoje. Żeby mnie kto zabił, nie umiałabym powiedzieć, co za film tam szedł, z chwili na chwilę bardziej zajęta byłam nogami, już wiedziałam, że bez rozbicia nie da się tego nosić, miękka skóra, owszem, ale gniotąca ze wszystkich stron równomiernie.

Po plecach zaczęły mi latać dreszcze, a zęby same się zaciskały. Wrócić do domu i zdjąć to, Chryste Panie…!

Wiedziona honorem i ambicją, nie mówiłam na ten temat ani słowa, Grzegorz zaś po filmie zaproponował, żeby wykorzystać piękny wieczór wiose

Skóra popękała ze starości, a fasonu nie straciły, robota na złoty medal!

I za każdym razem, kiedy wkładałam je na nogi, w sercu pikała mi wdzięczność dla Grzegorza.

Idąc teraz do umówionego bistro, po drodze natknęłam się na mały sklepik z obuwiem. Na wystawie stały czarne letnie klapki. Czasu miałam jeszcze dużo, bo przy okazji zaplanowałam wizytę w banku, który znajdował się też na rogu, po przeciwnej stronie ulicy niż bistro, postanowiłam je kupić, pasowały, załatwiłam rzecz w minutę. Czasu nadal miałam dużo.

Poszłam dalej.

Przed bankiem, trzy metry od wejścia, coś mnie nagle uderzyło w lewą stopę, z boku, od zewnątrz. Rąbnęło tak, że na moment Dociemniało mi w oczach, zaparło mi dech i zrobiło mi się trochę słabo. Zatrzymałam się, wsparłam na drzewku, rosło obok jak na zawołanie. Ludzie przechodzili, nikt nie zwrócił uwagi, co to było, na litość boską…?

Odczekałam długą chwilę, oddech mi wrócił, bałam się spojrzeć na nogi, bo byłam pewna, że stopę mam strzaskaną na drobne kawałki, a widok byłby to nie bardzo przyjemny. Opamiętałam się wreszcie, ostrożnie popatrzyłam dookoła, niczego niezwykłego nie zobaczyłam, z determinacją skierowałam wzrok w dół. Stopy miałam w całości, pantofle na nich też. Stałam na żelaznej kratce chroniącej to drzewko, właściwie nie była to kratka, tylko dekoracyjne słoneczko z płaskowników, ażurowe, pod nim zapewne znajdowała się ziemia, jeśli to coś, co mnie z takim impetem walnęło, wpadło w ziemię…

Musiało być małe, większe bym chyba dostrzegła…? Nie będę przecież gmerać w dziurach i tego ochro

Spróbowałam stanąć na tej stopie. Okazało się to mocno skomplikowane. Nie od razu znalazłam pozycję, jaka pozwalała się na niej oprzeć, a i tak sama krawędź płytkiego pantofla urażała mnie dokładnie w uderzone miejsce, na nowo odbierając dech i wyciskając łzy z oczu. To mnie zmobilizowało, żadnych łez, umalowana jestem! Z wysiłkiem uczyniłam kilka kroków.

W banku podjęłam połowę zaplanowanych pieniędzy, bo już wyraźnie czułam, że jeździć po mieście i zakupów robić nie będę. Myślałam dość chaotycznie, rentgen, apteka, okład z lodu, na litość boską, zdjąć te buty, co za fart ślepy i szczęście nieziemskie, że przed chwilą kupiłam klapki, zaraz się w nie przebiorę, niech tylko dotrę do bistra, niech usiądę na krześle…

Przelazłam na drugą stronę ulicy, kichając i plując na czerwone światło. Kierowcy, chwalić Boga, nie lubią przejeżdżać przechodniów na pasach, nawet tych niezdyscyplinowanych i głupkowatych. Z najwyższą ulgą usiadłam na krzesełku w narożnym bistro i wówczas stwierdziłam, że paczkę z nowymi klapkami zostawiłam w banku.

Wymówiłam głośno dużo polskich słów, których nikt by nie znalazł w żadnym słowniku i których nikt na szczęście nie zrozumiał, i ruszyłam w drogę, ponownie przez ulicę tam i z powrotem, robiąc dużą przyjemność kolejnym kierowcom. Kiedy razem z klapkami znów usiadłam na krześle, pot po mnie płynął, a zęby szczękały.

Zmieniłam obuwie, złapałam oddech i w tym momencie pojawił się Grzegorz.

– Spóźniłem się, miła moja, przepraszam, ale za to mam więcej czasu o dwie godziny. Co się stało?

– Nic – odparłam z radosnym uśmiechem. – Zdaje się, że szlag mi trafił nogę.





Grzegorz spojrzał pod stół. Jak na dłoni widziałam w nim zaskoczenie. Czarne, bardzo letnie klapki nie pasowały kompletnie do mojego rudego kostiumu

– Jak dla mnie, możesz mieć na nogach postoły, ogólnie jesteś ważniejsza niż moje poczucie estetyki. Ale pozwól, że się zdziwię…

– Nie ma czym. Przed chwilą zrobiło mi się coś złego w lewą stopę i musiałam na poczekaniu zmienić obuwie. Głupio poprzestać na jednym pantoflu. Od razu ci wyznam, że spacery odpadają, jak mnie zacznie trochę mniej boleć, wrócę do hotelu i przyłożę sobie lód.

– Tu można nieźle zjeść, załatwimy śniadanie, tylko wejdźmy do środka. Dasz radę?

Dałam. Bez pośpiechu. Z wdzięcznym wyrazem twarzy na wierzchu i zaciśniętymi zębami nieco głębiej. Usiedliśmy.

– Jak to się stało?

Powiedziałam mu, dopiero teraz dziwiąc się wydarzeniu. Co to mogło być, to coś małego, bo nie wjechał mi przecież na nogę walec drogowy, i jakim sposobem nabrało takiego impetu? Kamień z procy…? Jeśli Dawid kamieniem z procy zabił Goliata, musi to mieć niezłe możliwości. Zapewne jakiś bachor sobie strzelał…

– Bachor jak bachor – mruknął Grzegorz. – Kulę rozpoznasz? Mam na myśli pocisk z broni palnej?

– W stanie nowym z pewnością, nie wiem jak po wystrzeleniu. Pocisk z broni palnej przebiłby mi to kopyto na wylot, nie noszę przecież kuloodpornych pantofli.

– Może szkoda. Ale tu mi się widzi raczej rykoszet…

Popatrzyliśmy na siebie, Grzegorz z troską, ja z lekkim powątpiewaniem. Może i rzeczywiście należało pogrzebać w ziemi przy tym drzewku.

– Zamachy terrorystyczne to wy tu sobie uprawiacie na każdym kroku – wytknęłam z dezaprobatą. – Ale bardzo wątpię, czy są skierowane przeciwko mnie. Poza tym co to miało być, snajper i zarazem bilardzista? Tak wycyrklował?

– Nie wygłupiaj się, rąbnąć pod nogi, kolejne ostrzeżenie. Drzewko, mówisz, odbiło się od żelaznej ramki, przypadek. Nie podoba mi się to coraz bardziej. Ta Helena mogła im powiedzieć znacznie więcej, niż napisała do ciebie, naszpikowali ją czymś…

Przyszedł kelner i postawił przed nami jakąś tajemniczą potrawę po włosku z białym winem. Było mi wszystko jedno, co to jest, grunt, że do jedzenia nadawało się doskonale.

– Teraz próbują wywinąć jakiś numer z tobą. O coś im chodzi…

– Byłoby może wskazane pogawędzić ze mną – przerwałam krytycznie. – Znam ludzką mowę.

– Nie jestem pewien, czy oni znają. Usiłują do czegoś cię zmusić albo zniechęcić.

Zastanowiłam się na głos.

– Zmusić, możliwe. Nie do kontaktu z policją chyba, raczej do powrotu. Niech się odczepię od Francji i wracam do kraju, głowa powi

– Istnieje także możliwość, że tym twoim przeciwnikom coś wyszło inaczej, niż planowali…

Po trzech kwadransach cholerna noga trochę się uspokoiła i zdołałam przeleźć te sto metrów, uwieszona na Grzegorzu. W hotelu kulałam demonstracyjnie znacznie bardziej, niż mi to było potrzebne, a Grzegorz podtrzymywał mnie z bijącą w oczy troską.

Wjechaliśmy windą na czwarte piętro.

Pokój był już posprzątany i Murzyn nie groził. Przez chwilę miałam na własność mężczyznę życia… Nie była to chwila imponującej długości. Zdążyłam odwiesić żakiet na oparcie krzesła i paść Grzegorzowi w objęcia, kiedy zadzwonił telefon.

– Kurwa – powiedzieliśmy równocześnie, bardzo cichutko i spokojnym głosem.

Dzwonił garażysta, połączyła mnie z nim recepcja. Zmartwiony i zakłopotany, spytał o numer samochodu, upewnił się, że to mój, i oznajmił, że włączył się alarm, bez powodu, ale nie chce się włączyć i strasznie wyje. Wytrzymać bardzo trudno.